Wspomnienia Antoniny Liczniarowskiej z domu Ciesielskiej
Urodziłam się 28 listopada 1974 roku w Gródku [Podolskim] w obwodzie chmielnickim. Moi dziadkowe – Ludwik i Michalina – w 1932 roku zostali zesłani do Kazachstanu. Powiedzieli im, że to kara za to, że nie chcą pracować w kołchozie. Tam w 1938 roku urodziła się moja mama, Janina.
W czasach, kiedy byłam dzieckiem, zabraniano chodzić do kościoła, często pytano się: Po co chodzisz do kościoła, przecież Boga nie ma. A Polaków w Gródku łączył właśnie kościół. Mówiono, że Polak i rzymski katolik to synonimy. W każdym polskim domu był modlitewnik. Zawsze wyróżniał nas patriotyzm, kultura i gotowość cierpienia za język ojczysty.
O moim polskim pochodzeniu powiedziała mi babcia Michalina, kiedy miałam 6–8 lat. Dziadkowie i rodzice rozmawiali językiem gwarowym i niepoprawnym, ale polskim, dzieci też, dopóki nie poszły do szkoły ukraińskiej. W tej szkole o Polsce się nie mówiło, a ja czułam się inna niż wszyscy, bo byłam Polką. Kiedy nie przyjęto mnie do organizacji komsomolskiej, babcia powiedziała wtedy: „Możesz skłamać, że nie chodzisz do kościoła, aby cię nie hańbili, lecz wiary zrzekać się nie wolno”.
Polskę znałam z opowieści babci Michaliny, a kiedy pojechałam na pielgrzymkę na Jasną Górę, mogłam ją już zobaczyć na własne oczy.
Artur Liczniarowski
Tekst ukazał się w nr 2 (34), 31 stycznia – 13 lutego 2019