Vostok SOS. Dary dla Donbasu. Cześć 2

Vostok SOS. Dary dla Donbasu. Cześć 2

Członkowie Vostok SOS prowadzą męczący tryb życia.

Rano bądź wieczorem muszą przygotować paczki do rozwożenia. Następne godziny spędzają w samochodzie jeżdżącym pomiędzy wioskami Donbasu. Niektóre wyprawy były naprawdę niebezpieczne. Zdarzało się, że w pobliżu samochodu wybuchł pocisk.

Galicynowka
Kolejnym miejscem, do którego mamy zawieźć pomoc humanitarną, jest Galicynowka, po ukraińsku Halicyniwka. Jestem przyzwyczajony do używania na co dzień języka ukraińskiego. Tu po ukraińsku mówi się sporadycznie. Wszyscy komunikują się po rosyjsku. Prawie wszystkie rozmowy odbywają się po rosyjsku, na posterunkach język ukraiński jest zdecydowanie rzadszy. Powoli przyzwyczajam się do rosyjskiego, chociaż pierwszego dnia mój ośrodek mowy w mózgu zbuntował się i nie chciał przyjmować informacji, to jednak z dnia na dzień było coraz lepiej. Mogą tu jednak zdarzyć się niespodzianki językowe. Na jednym z punktów kontrolnych mundurowy przygląda się paszportom i pyta kto jest z Polski. Ucinamy sobie pogawędkę po polsku – osiem lat pracował w Polsce i prawdopodobnie polubił mój kraj, jest z Wołynia.

Galicynowka to miejscowość, która znajduje się 25 kilometrów od linii frontu w obwodzie donieckim. Działań wojennych tu nie prowadzono. Wrażenie jest takie same, co poprzednim razem. Być może nie wszystkim jest potrzebna pomoc, ale wielu wygląda na naprawdę biednych. Nasz samochód parkuje przy Domu Kultury im. Karola Marksa. Budynek dni świetności już od dawna ma za sobą. Z daleka gmach wygląda okazale, ale z bliska może wzbudzić jedynie litość i żal. Duża część tynków opadła już na ziemię, reszta niebawem do nich dołączy. Mieszkańcy Galicynówki nie są tym szczególnie przejęci. Muszą zaspokoić swoje podstawowe potrzeby. Młodzi rodzice ustawiają się z dziećmi w kolejce. Produktem, który najbardziej ich cieszy, są pampersy. Starzy cieszą się wszystkim co dostaną. Zawartość paczek jest standardowa. Taka sama jak w Mironowskiem. Jedynie małe dzieci dostają dodatkowo pampersy.

Mironowskie. Paczka z pomocą nie mieści się na bagażniku rowerowym (fot. Anna Woźniak)

Starszy mężczyzna pakuje produkty na bagażnik roweru. Narzeka na Ukrainę. Jego koledzy są po drugiej stronie granicy, są, jak ich określają Ukraińcy, „separami”. Rozmowy z mieszkańcami skłaniają do wniosku, że wojna musi zawsze wejść w fazę degeneracji. Młody mężczyzna opowiada o doświadczeniach z Czeczeńcami. Nie chcieli przepuścić przez punkt kontrolny. Bał się, że zabraknie mu gazu – Czeczeńcy kazali mu jechać dłuższą drogą. Koniec końców dojechał cudem na resztce gazu, ale złość pozostała. Przecież to jego ojczyzna. Dlaczego jacyś Czeczeńcy mają decydować dokąd ma jechać? Jego sympatie są proukraińskie, ale ma pretensje do obydwu stron. Ukraińskie wojsko niweczy, jego zdaniem, szanse na sympatię ludzi z okolicy przez zachowanie. Na początku żołnierze byli przyjaźni, byli gdzieś ze wschodu Ukrainy. Później przybyli z Iwano-Frankiwska – ci jego zdaniem byli gorsi. Koncentrowali się głównie na szabrowaniu porzuconych domostw. Sam miał taką sytuację. Wrócił do domu, na podwórku zastał żołnierzy wynoszących sprzęty: „Co wy tu robicie? Ja tu mieszkam!” „A! Mieszkacie tu? To wszystko w porządku. Do widzenia”. Przyszedł w ostatniej chwili. Godzinę później może nie zastałby już sprzętów. Opowiadał o transportach pralek i lodówek jadących na zachód Ukrainy. Opowieść trudna do zweryfikowania, ale stojąca w kontraście do ukraińskiej deklaracji. Przebijała z niej raczej nie wściekłość i nienawiść, charakterystyczna dla „prorosyjskich”, a rozżalenie.

Na „wastoku” bez zmian
Członkowie Vostok SOS prowadzą męczący tryb życia. Rano bądź wieczorem muszą przygotować paczki do rozwożenia. Następne godziny spędzają w samochodzie jeżdżącym pomiędzy wioskami Donbasu i wracają do Siewierodoniecka późnym wieczorem. Ania wspomina, że niektóre wyprawy były naprawdę niebezpieczne. Zdarzało się, że w pobliżu samochodu wybuchł pocisk. Stres był nieodłączną częścią pracy Vostok SOS. Obecnie takie sytuacje plasują się na granicy groteski. Samochód zatrzymuje się na wezwanie aby „pójść w krzaki”. Wyskakuję z samochodu, zbiegam w dół nasypu. Maksym krzyczy: „Nie schodź tam. Tam mogą być niespodzianki!”. „Jakie mogą tu być niespodzianki? Jestem zasłonięty krzakami przed ewentualną kulą snajpera. W zasięgu kilku kilometrów nie widać żadnych „separów”. Co mi się może stać?” „Miny!”. Zatrzymałem się w pół kroku i posłusznie wróciłem na asfalt. Już więcej nie schodziłem z jezdni w dół.

Krakiwka. Rower to ciągle popularny środek transportu (fot. Anna Woźniak)

Niemniej ich codzienność nie jest wesoła. Z trzech wolontariuszy, mieszkańców Donbasu, dwóch: Żenia i Maksym porzucili swoje domy w Ługańsku. Żenia mieszka w obcym Kijowie. Żona Maksyma mieszka w Starobielsku i jest w ciąży. Pomagają swoim rodakom, pomagają Donbasowi, ale kiedy, i czy w ogóle wrócą do domu, nie wiedzą. Po Majdanie i po wojnie, która tak naprawdę ciągle trwa, nic już w Donbasie nie jest tak samo.

Spodziewałem się, że wieczory po męczących trasach i nużących rozliczaniach paczek, wpisywaniu danych z paszportów i zbieraniu podpisów obdarowanych, będą suto zakrapiane. Tymczasem do pierwszej kolacji nie kupiono nawet piwa (należy w tym miejscu zaznaczyć, że lisiczańskie piwo jest bardzo smaczne i byłem mocno rozczarowany), do drugiej również. Alkohol w życiu wolontariuszy Vostok SOS pojawia się sporadycznie, przy ważnych spotkaniach. Przez cztery dni kupiono raptem dwie butelki szampana. Ktoś zamówił piwo do pizzy. Maksym powiedział w Starobielsku: „U nas ludzie nie piją, a „buchają”. Jak przełożyć to na polski? „Chleją” będzie chyba najlepszym tłumaczeniem. Wieczory są przeznaczone na posiłek po całym dniu głodówki, sprawdzenie poczty, pranie, mycie i zregenerowanie sił przed kolejnym wyjazdem. Stłoczeni w malutkim mieszkanku „wostokowcy” śpią wykorzystując każdy metr kwadratowy mieszkania. Przyjęcie jednego gościa na nocleg jest jeszcze wykonalne, ale dwóch, czy trzech jest już prawdziwym wyzwaniem. W grupie Vostok SOS panują pewne niepisane zasady. Należy powiedzieć kim się jest, skąd i po co się przyszło i określić swoje plany na następną dobę. O nieznanym mi kodeksie poinformowała mnie Ania: „U nas się żyje trochę jak w komunie. Jemy wspólnie. Jeżeli robisz kawę sobie, zrób od razu innym”. Do końca pobytu nie potrafiłem określić mojego statusu, byłem gościem, pomagałem, czy raczej przeszkadzałem. W każdym razie pomogłem przenieść kilka paczek z żywnością. Grupa jest zgrana i „dotarta”. Widać, że od dawna współpracują. Istnieje tu szczególny zespół zachowań, sieć komunikacji. Osoba z zewnątrz ma wrażenie, że rzeczywiście jest „na zewnątrz tego systemu”. Maksym i Żenia znają się jeszcze z ługańskiego Majdanu. Radu podobnie jak ja, nie zna tego kodu, jest na uboczu, powoli się uczy. Wieczorem śledzi wiadomości z Mołdawii. Zamieniłem z nim pierwszego dni kilka słów po rumuńsku. Ucieszył się, że może z kimś porozmawiać w tym języku. Na co dzień mieszka w Londynie, rzadko bywa w Kiszyniowie a ja… cóż, udaję że go rozumiem, gdy mówi do mnie w języku Mihaia Eminescu. Tak się zrodziła nasza serdeczna przyjaźń.

Czas iść spać. Jutro kolejna miejscowość.

Ukraińska propaganda pozostaje daleko w tyle za rosyjską

Z Nataszą, nauczycielką historii z Galicynowki rozmawiał Wojciech Jankowski.

Proszę powiedzieć ilu ludzi tu mieszka?
Nie mogę określić ilości. Może tysiąc, a może półtora, lub nawet więcej. Są przesiedleńcy z Donbasu, z Doniecka. Było tu u nas stosunkowo spokojnie. Słyszeliśmy ostrzał od strony Krasnohoriwki, Marinki, Pisków, a w okolicy Karliwki jeszcze w czerwcu stały posterunki separatystów. Teraz już jest spokojnie.

Jak wielu ludzi przyjechało z Doniecka?
Trudno powiedzieć. Na przykład, z moją córką w pierwszej klasie jest dziewczynka z Doniecka. Jest dużo dzieci.

Czy docierał tu ostrzał?
Na szczęście, nie strzelano tu. Jedynie słyszeliśmy ostrzał innych terenów i przelatywały nad nami pociski, ale na szczęście, nie było u nas zniszczeń. Chyba, że gdzieś od wybuchów powylatywały szyby w oknach.

A jak w sąsiednich miejscowościach?
W sąsiednich? W Krasnohoriwce były posterunki ukraińskie. Mogę powiedzieć jedno – dzięki Bogu, że nie mieliśmy tu posterunków DRL i nasza wioska była w zasięgu armii Ukrainy. Dzięki temu nieszczęścia nas ominęły. Jedną rzeczą jest, gdy jedynie słyszysz wybuchy gdzieś daleko, przelatują pociski różnego kalibru, a inną – gdy dotyczy to ciebie bezpośrednio. Gdy jadę w kierunku Pisków, bo tam pracuję w szkole, a tu lecą „grady”, wtedy jest strasznie.

To po drodze na Piski?
Tak, to są właśnie te tereny: Awdijewka, Umań, Piski, Opytne, Wodiane – tam zniszczenia są widoczne.

A jakie teraz są nastroje?
U nas? Jak panu powiedzieć? Jeżeli porównać z minionym rokiem – to obecnie więcej jest osób przychylnych Ukrainie. Nie mówię tu, że podoba im się władza ukraińska – bo mają do niej wielkie zastrzeżenia – ale chcą pozostać w Ukrainie. Mieliśmy taki przypadek: woziliśmy pomoc humanitarną do Krasnohoriwki, to tam ludzie nawet nie mogli napić się wody, bo nie mieli tam niczego – ani wody, ani prądu. Przywieźliśmy tam wodę w butelkach, to pili z taką żądzą, że przykro było patrzeć. Gdy przyjeżdżasz tam i widzisz to wszystko, to rozumiesz, że u ciebie jeszcze nie jest tak źle, że jeszcze jako-tako żyjesz. Jest ciężko w takim czasie, ale każdy jakoś sobie radzi. Niestety, takich jak ja – za Ukrainę – jest tu jednak mniejszość. Gdy zaczynasz tłumaczyć, że Ukraina nie jest do sprzedania, że powinna być jednym państwem, to zaczynają zarzucać, że jestem za Poroszenką, za władzami w Kijowie. Ale przepraszam – Poroszenko czy Jaceniuk to nie cała Ukraina. Co się tyczy tej wojny – to nie jest to wojna ludzi, to wojna oligarchów, pieniędzy i wpływów. Można komuś sympatyzować lub nie, ale nie można wybierać matki i ojczyzny. To jest tak, jakby ktoś do mnie przyszedł i zabrał mi dziecko. Żadna matka dobrowolnie nie odda przecież dziecka. Jest to moje dziecko, dobre czy złe, grzeczne czy nie – ale moje. Kocham go, wychowuję i w tym jest moje życie. Uważam, że taki stosunek powinniśmy mieć do naszej ojczyzny.

Co opowiadają ludzie, którzy uciekli z DRL?
Są naturalnie niezadowoleni. Są niezadowoleni z tego, co tu się dzieje; niezadowoleni z tego co było tam. Są obrażeni na wszystko i wszystkich, nieszczęśliwi. Przyszli do nich i ich ostrzelali i przez to zmuszeni byli uciekać. Ale rozmawiałam też z innymi. Tu niedaleko jest kopalnia Oktiabrska i kobieta stamtąd mówiła, że jedynie wzbogacali się na nich. Przeciwna jest DRL-owi za te ich zniszczenia. Jeżeli mam być szczera – to uważam, że ludzie sami są winni w tym co się stało.

Dlaczego?
Jak to dlaczego? Nie trzeba było iść na to referendum. Co to za państwo w państwie? Rozumiem, że wielu ludzi patrzy na te wydarzenie powierzchownie, nie każdy zna historię i wie, że do 1931-32 roku na tych terenach mieszkali jedynie rdzenni Ukraińcy, dopóki Stalin ich nie wyniszczył. Uważam, że każdy człowiek powinien myśleć, czytać, oglądać telewizję i na podstawie tego wyciągać wnioski i analizować sytuację. Co tyczy się telewizji, to uważam, że powinno się nam przywrócić ukraińskie programy.

A nie oglądacie tu ukraińskiej telewizji?
Nie. Mamy tu jedynie rosyjskie programy. Ukraińskie mają jedynie ci, kto ma antenę satelitarną. Ja mam, bo mam dość tej rosyjskiej propagandy

To znaczy, że większość ludzi…
…wie jedynie to, co pokaże Moskwa. A wie pan jakie to są programy. Gdy mówią mi: – O, ty byłaś na terenach Ukrainy i stałaś się banderówką, popierasz juntę, Prawy Sektor itd. Niestety ukraińska propaganda pozostaje daleko w tyle za rosyjską. Gdy oglądają rosyjska telewizję, to jakby zamknęli oczy i wierzyli jedynie w to, co usłyszą. Czytałam nawet o takim eksperymencie, który prowadzili na froncie w Piskach żołnierze: przez dwa tygodnie oglądali jedynie rosyjską telewizję. Potem żołnierze zaczęli zastanawiać się co tu robią, po co tu są. Dlatego uważam, że Ukraina przegrywa wojnę informacyjną. Ja mam satelitę, jeszcze parę osób – a reszta to tylko ogląda rosyjskie wiadomości.

Jak pani sądzi, ilu ludzi jest tego zdania co pani?
Jakichś 30%, no może teraz 40.

Czy Pani pochodzi stąd?
Tak.

Gdzie pani studiowała?
Ukończyłam wydział historyczny Uniwersytetu Donieckiego. Teraz jestem nauczycielką historii. Często pytają mnie czy się nie boję? Ale odpowiadam, że nie, bo mówię tak jak było. Nie narzucam nikomu swojego zdania. Uczę swoich uczniów, że nie powinni mówić swoim rodzicom, jak powinno być. Powinni umieć myśleć i czytać jak najwięcej. Mniej gier komputerowych, a więcej czytania, robienia wniosków i analizowania sytuacji.

Moi uczniowie byli latem w Berdiańsku i oglądali telewizję ukraińska. Potem mi mówią: kiedy byliśmy w Berdiańsku to tam mówili, że to Rosja napadła na Ukrainę. A tu nam telewizja rosyjska mówi, że to Ukraina napadła na nas. Co ja mogę odpowiedzieć takiemu dziecku, gdy obok stoi matka, a brat walczy u separatystów? Matka tak dziwnie na mnie spojrzała, a ja powiedziałam jedynie, że ta wojna jest sprawą polityków, a twoim zadaniem jest kochać swoją ojczyznę, bo mamy ją jedną. Nie wiem czy podobała się taka odpowiedź matce. Ale jesteśmy na terenie Ukrainy i to jest nasze państwo. Jeżeli nie podoba się to… Jestem wdzięczna tym ludziom, którzy wyjechali, bo nie zawracają tu ludziom w głowach. Ale są i tacy, którzy byli w DRL. O mały włos tam nie zginęli z głodu, a przyjechali tu i psują wszystkim nerwy. Uważam, że nie mają racji.

Dużo jest takich?
Jest sporo. Moja siostra wyjechała do Winnicy, bo tam przeniósł się Uniwersytet Doniecki. Już rok tam mieszka. Są trudności ze znalezieniem mieszkania. Gdy właściciele dowiadują się, że z Doniecka, nie chcą wynajmować mieszkania. Trudno mi coś powiedzieć. Powiem, że nawet w okresie pokoju są ludzie dobrzy i źli. I trudno w obecnej sytuacji oczekiwać, że każdy będzie ciebie serdecznie przyjmował i lubił. A nasi – Donieccy – przyjeżdżają gdzieś i uważają że wszyscy coś im są zobowiązani, że muszą coś im dać. Uważają, na przykład, że nie będą płacili za mieszkanie, bo ich mieszkanie w Doniecku zostało zniszczone przez Ukraińców. Przez takich cierpią wszyscy inni.

Ja, gdy leczyłam swoje dziecko w Kijowie, to wydałam 300 tys. hrywien. Nie brałam żadnych kredytów, a wszystko zawdzięczam pomocy ludzi. Nikt nigdy nie powiedział mi, że jestem stamtąd i nie pomoże mi. Powiem otwarcie, że nie pomogli by mi tak w czasie pokoju, jak pomogli mi teraz ludzie w Kijowie. Kiedy jeszcze był pokój, zwracałam się ja i lekarze, którzy leczyli moje dziecko, do fundacji Renata Achmetowa, dostawałam od nich same wykrętne odpowiedzi i żadnej pomocy.

Dziękuję za wypowiedź.

Wojciech Jankowski
Tekst ukazał się w nr 1 (245) 15-28 stycznia 2016

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X