Tam są tylko umarli Fot. Tomasz Grzywaczewski

Tam są tylko umarli

Szczelina była niepozorna. W zasadzie zupełnie niewidoczna w przytłaczającej szaroburowatości okolicznych wzgórz. Ginęła w porytym wąwozami krajobrazie wschodnich rubieży Anatolii. Nad nią łopotała turecka flaga.

Biały półksiężyc przyozdabiał zadbany budynek szkoły w miasteczku Çüngüş. Mężczyzna o siwych włosach i czarnych krzaczastych wąsach ostrożnie stąpał po obłych, kruszących się kamieniach prowadzących w dół parowu. Jego ręki uczepił się mały chłopczyk w kolorowym, wełnianym bezrękawniku. Dziecko ciągnęło dłoń opiekuna próbując zmusić go do biegu.

– Szybciej, dziadku, szybciej – malec wyrywa się do przodu.

– Powoli, powoli kochanie. Tam jest bardzo niebezpiecznie. Można wpaść do środka i się zabić – dziadek był nieugięty, mocno przytrzymywał niesfornego wnuczka.

Na dnie jaru nagle szczelina się otworzyła. Wrzynała się głęboko jak pęknięcie w skorupie ziemskiej prowadzące do wnętrza ziemi. Miała kilkadziesiąt metrów długości i raptem kilka metrów szerokości. Jej dno ginęło w ciemnościach. Ściany były nierówne, pełne wystających półek i ostrych garbów. Mężczyzna wrzucił do środka kamień. Uważnie nasłuchiwaliśmy odgłosu uderzenia ale nic takiego nie nastąpiło.

– Nikt nie wie jak głęboka jest rozpadlina. Podobno jakiś czas temu grupa speleologów zorganizowała ekspedycję do jej wnętrza. Zeszli na kilkadziesiąt metrów ale gwałtownie zaczęło brakować tlenu a może pojawiły się jakieś trujące gazy. Musieli zawrócić – zaczyna opowiadać – Nie wiem po co to robić skoro i tak doskonale wiadomo co znajdziemy na dnie. Setki, tysiące kości. Szczelina Doudan to jeden wielki grobowiec.

Fot. Tomasz Grzywaczewski

Wiosna 1915 roku. Początek ludobójstwa Ormian. Tureckie wojsko w planowy i systematyczny sposób przeprowadza akcję eksterminacji chrześcijańskich mieszkańców Imperium Osmańskiego. Żołnierze nie działają jednak sami. Do wykonania zbrodniczego planu wykorzystują miejscową ludność, żyjącą od wieków drzwi w drzwi z mordowanymi – Kurdów.

– Jestem Kurdem i wiem, że moi przodkowie mieli ręce unurzane we krwi – mój przewodnik zakrywa rękami uszy dziecka. – Na początku w centrum Çüngüş zebrali Ormian z okolicznych wiosek. Mieli ich wywieźć transportem na południe w stronę Pustyni Syryjskiej. Ale potem zmieniono plany, zaprowadzono przerażonych ludzi do tego wąwozu i zabijano. Podrzynano gardła a trupy wrzucano do czeluści. Niektórych strącano kiedy jeszcze żyli, inni w przypływie szaleństwa sami skakali w otchłań. I tak po kolei wymordowano dziesięć tysięcy istnień.

– Nikt nie powinien tam schodzić. Tam są tylko umarli – mężczyzna odwraca się plecami do rozpadliny i powoli wspina w stronę krawędzi jaru. Ze smutnym uśmiechem bierze na ręce wnuczka ślizgającego się na stromych kamieniach. Po chwili wspólnie docierają na łąkę pokrytą zwiędłą jesienną trawą. Wyprostowany, patrzy na mnie czekając aż dołączę. Mógłby wziąć sztalugi, farby, pędzel i zacząć malować. Wyszedłby mu Triumf śmierci Bruegla albo Sąd Ostateczny Boscha.

– Nikt nie chce mówić o tym, co się tutaj wydarzyło. W Turcji rzeź Ormian to temat tabu. Za nazywanie jej ludobójstwem można trafić przed sąd. Mnie spotykają szykany za to, że próbuję przypominać o masakrze w Çüngüş. Miałem warsztat, ale zaczęto rozpuszczać różne plotki na mój temat, zniechęcać do korzystania z moich usług. Zbankrutowałem. Jestem na podwójnym celowniku. Nie dość, że Kurd, to jeszcze zajmujący się ormiańską przeszłością. A ona spadła na mnie zupełnie przypadkiem. Moja żona jest wnuczką kobiety ocalałej z pogromu. Sofija przeżyła tylko dlatego, że była wyjątkowo piękna i któryś z siepaczy wziął ją dla siebie. Podobno ze szczeliny wydostała się jedna osoba, która uderzyła o stos trupów leżących na skalnej półeczce. Ale na górze oprawcy zostawili wartowników i oni natychmiast ją dobili – Recai Altay kręci głową. Wokół nas przepychają się dolmusze, tureckie minibusy. Stoimy na tętniącej życiem ulicy, gdzie malutki dworzec autobusowy miękko splata się z targowiskiem. Kurd wolał nie spotykać się w domu.

– Oni… My, wiemy że jesteśmy przeklęci. Wpychani do przepaści nieszczęśnicy przed śmiercią rzucili klątwę na naszych pradziadów i ta klątwa ciągnie się przez pokolenia aż do naszych czasów. Nasi przodkowie bestialsko mordowali z najniższych pobudek. Chciwości albo religijnego zaślepienia. Ormianie zawsze tworzyli zamożniejszą warstwę społeczną. Byli kupcami i rzemieślnikami, bogatymi rolnikami. A Kurdowie paśli owce klepiąc bidę z nędzą. Kiedy padło hasło do rzezi, to było jasne, że mordercy się obłowią. Przejmą ich kosztowności, ziemię, domy. Zabiorą im żony i córki. Tylko te młode i ładne, bo brzydkie i stare były zarzynane tak samo jak mężczyźni. Imamowie obiecywali w meczetach, że za jednego zabitego chrześcijanina trafi się z miejsca do nieba. Podsycili w nas nienawiść a my zaślepieni chciwością i ułudą raju, jak skończeni głupcy, poszliśmy zabijać. Niedługo potem Turcy sami zaczęli nas mordować i mordują do dzisiaj – ciężko wzdycha.

W nieformalnej stolicy tureckiego Kurdystanu mieście Diyarbakir Gafur Türker uśmiecha się pogodnie spoglądając na szare kamienne bloki formujące portal nad głównym wejściem do kościoła św. Grzegorza. W środku panuje przyjemny chłód. Ta jedna z największych chrześcijańskich świątyń na Bliskim Wschodzie pachnie świeżością i porządkiem. Równe rzędy błyszczących od grubej warstwy lakieru ław zwracają się w stronę zdobionego ołtarza z obrazem Maryi, trzymającej na rękach Dzieciątko. Podłoga jest solidnie zamieciona, a wsparty na łukach drewniany strop trzyma się w doskonałym stanie.

– W 2009 r. były tutaj tylko te kolumny – Gafur opiera się o ścianę. – Kościół znajdował się w całkowitej ruinie. Dach nie tyle nawet dziurawy, co całkowicie zniszczony, ściany i ołtarz brudny, obłupany, posadzka zasypana śmieciami. Dramat. Postanowiliśmy, że trzeba przywrócić mu dawny blask. Po kilku latach dopięliśmy swego. Założyliśmy fundację, pozyskaliśmy pieniądze od ormiańskiej diaspory i przy wsparciu władz miejskich kontrolowanych przez pro-kurdyjską partię Ludową Partię Demokratyczną (HDP) rozpoczęliśmy remont. Magistrat pokrył ok. 30% kosztów renowacji. Rocznie przyjeżdżają do nas tysiące zwiedzających z całego świata. Ale najważniejsze, że to pierwsze miejsce w Turcji, w którym regularnie odprawiane są ormiańskie nabożeństwa.

Fot. Tomasz Grzywaczewski

Kościół leży w dzielnicy Sur, starym mieście Diyarbakir otoczonym potężnymi bazaltowymi murami obronnymi, pamiętającymi czasy rzymskiego cesarza Konstancjusza II. Z blanków rozciąga się wspaniały widok na niebieską wstęgę Tygrysu, użyźniającego surowe ziemie południowej Anatolii. Od bramy Dağ Kapi szeroki deptak wdziera się w ich obręb, porzucając nowoczesną turecką metropolię i powoli zagłębiając w labirynt wąskich uliczek. Z jednej strony wyrastają ekskluzywne kawiarenki, urządzone w dawnym karawanseraju. Na ustawionym przy wejściu straganie handlarz pamiątek próbuję za wszelką cenę sprzedać magnesy z wizerunkiem miasta, plakaty z Che Guevarą albo arafatki w zielono-żółto-czerwonych barwach Kurdystanu. Interes idzie mu kiepsko. W tym roku turystów jest jak na lekarstwo i to pomimo, że naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, pyszni się jedno z najświętszych miejsc Islamu – Wielki Meczet inspirowany meczetem Umajjadów w Damaszku. Skomplikowaną historię tego regionu widać choćby w nazwach geograficznych. O tym mieście Turcy mówią Diyarbakir, Kurdowie Amed, a z kolei Ormianie używają określenie Tigranakert od imienia panującego w pierwszym stuleciu przed Chrystusem króla Tigranesa II Wielkiego, który w tych okolicach założył stolicę swojego imperium.

– Nie możemy się nawet porozumieć, w jakiej krainie żyjemy. Dla Turków jesteśmy we wschodniej Turcji, dla Kurdów w tureckim Kurdystanie, a dla Ormian – w zachodniej Armenii – wzdycha Türker.

Przez deptak powoli toczy się silnie opancerzony policyjny samochód terenowy. Z malutkiego okienka w wieżyczce wystaje obiektyw kamery systematycznie rejestrującej wszystko co dzieje się dokoła. Ludzie odsuwają się na boki. Niektórzy patrzą złowrogo, większość pochyla głowy przemykając w milczeniu. Pojazd przejeżdża przez pasaż, ale nie zagłębia się w odchodzący od niego labirynt uliczek. Kilkaset metrów dalej, obok zarządzanego przez Gafura kościoła, wąską alejkę przecina barykada zbudowana z worków z piaskiem i wyrwanej kostki brukowej. Przez wąski otwór wychyla się lufa amerykańskiego M16. Nad zaporą umieszczono charakterystyczną białą maskę Guya Fawkesa z czarną spiczastą bródką i zawiniętym do góry wąsikiem. Kurdyjscy Anonymous. Za fortyfikacją rozciąga się strefa zajmowana przez jednostki samoobrony. Ściany kamienic pokrywają napisane sprayem napisy. „PKK” walcząca z Turkami od lat 70 Partia Pracujących Kurdystanu. „APO”, czyli „wujek” jak potocznie nazywa się Abdullaha Öcalana, legendarnego przywódcę PKK od lat przetrzymywanego w tureckim więzieniu. „YDG-H” Ruch Patriotycznej Młodzieży Rewolucyjnej – powstała w 2013 r. miejska partyzantka współpracuje z PKK. Niektóre z haseł próbowano zamalować, ale litery przebijają spod warstw nowej farby.

– Nie jesteśmy partyzantami tylko zwykłymi mieszkańcami tego miasta. Chwyciliśmy za broń, bo tylko tak możemy bronić swoich domów i bliskich przed turecką policją oraz wojskiem – opowiada młody chłopak ukrywający twarz za szczelnie naciągniętą chustą. Studiował na wydziale lekarskim, ale rzucił naukę, gdy jego przyjaciela zamordowano przed wejściem do własnego domu. Nerwowym ruchem pokazuje plamy krwi zaschniętej na ścianie klatki schodowej prowadzącej w głąb kamienicy. – Został ciężko postrzelony, ale próbował jeszcze schować się w rodzinnym mieszkaniu – cedzi przez zęby. Chłopak mówi dużo o braterstwie, walce o wolność, równości płci. Tak samo myślą jego kumple. Żadni z nich zaprawieni w bojach partyzanci. Zwykli młodzi ludzie. Jeden wydzierany ziomek z „ośki”, a drugi przystojniak, który zostawił niedawno fuchę w hotelu, ale wciąż lubi słuchać techno. Ich koleżanki też potrafią strzelać. Równouprawnienie kobiet to jeden z głównych postulatów kurdyjskiej opozycji i dlatego wśród bojowników nie brakuje dziewcząt. – One walczą, a ich matki wspólnie przygotowują jedzenie dla nas wszystkich. Jesteśmy jednością. Model solidaryzmu społecznego sprawdza się właśnie na naszych oczach w syryjskiej Rożawie – z entuzjazmem w oczach przekonuje niedoszły student medycyny.

Domy otaczające kościół poorane są dziurami po karabinowych kulach. Latem na ulicy doszło do potężnej eksplozji i świątynia została tymczasowo zamknięta. W połowie listopada 2015 r. Sur dopiero przygotowywało się do tureckiej ofensywy mającej przynieść zniszczenia na ogromną skale.

– W 1900 r. 60% mieszkańców miasta stanowili chrześcijanie, z czego około 90% było Ormianami. Oczywiście wszystko zmieniło ludobójstwo. Dopiero w 1920 r. powróciło tutaj mniej więcej czterysta rodzin „ukrytych Ormian”. Ale w październiku 1955 r. połowa z nich uciekła za granicę. Wtedy doszło do tzw. pogromu w Stambule skierowanego przeciwko ludności niemuzułmańskiej. Fala przemocy była wymierzona w pierwszej kolejności przeciwko Grekom, ale rykoszetem uderzyła również w Ormian w różnych tureckich miastach. Potem przyszedł rok 1974 i konflikt o Cypr Północny. Podobnie jak w latach 50. znowu staliśmy się ubocznymi ofiarami animozji grecko-tureckich. A koniec ubiegłego stulecia – to regularne starcia zbrojne pomiędzy turecką armią a PKK. I tym razem cierpieliśmy w nie swojej wojnie – wspólnie z Gafurem wspinam się na wewnętrzny balkon, z którego można objąć wzrokiem całą świątynię.

– Jesteśmy tylko trawą, którą mogą zdeptać i władze w Ankarze, i planowana kurdyjska autonomia. Nikt się z nami nie liczy. Choć z punktu widzenia przede wszystkim tureckich nacjonalistów to właśnie Ormianie są najgorszymi wrogami Turków. Proszę sobie wyobrazić, że często powtarzana opinia brzmi mniej więcej tak: Kurdowie to w zasadzie nasi pobratymcy (nazywani nawet „Turkami górskimi”) i bracia w wierze, a za tym całym ich ruchem narodowowyzwoleńczym stoją ci demoniczni Ormianie. To oni chcą nas skłócić. Takie stwierdzenia są całkowicie absurdalne, bo przecież Kurdów jest ponad dwadzieścia milionów i to problem ich podmiotowości należy rozwiązać w pierwszej kolejności. Ale niestety, my jesteśmy zawsze na cenzurowanym. Zdarzało mi się, że w zachodniej Turcji nie chciano ze mną rozmawiać tylko dlatego, że jestem Ormianinem. Muszę jednak rzetelnie przyznać, że moi rodacy faktycznie działają w PKK i uchodzą tam za najbardziej bitnych partyzantów – mężczyzna przeciera okulary.

– Tutaj nie chodzi o religię, ale o etniczne prawo do istnienia. Ja sam w zasadzie czuję się ateistą, który zajmuje się odnawianiem kościołów – wybucha śmiechem – oczywiście mówię to pół żartem, pół serio. Ale tak zupełnie poważnie dla mnie najważniejsza jest tożsamość ormiańska, a nie religia. Przez wiele lat podobnie jak praktycznie wszyscy moi bliscy byłem tzw. „ukrytym Ormianinem”. Ocalali z ludobójstwa Ormianie musieli przejść na islam, żeby ratować swoje życie. Zgodnie z naszymi szacunkami, to od czterech do pięciu milionów osób zamieszkujących na terytorium całej Turcji. Część z nich ma bardzo ograniczoną świadomość swoich korzeni, ale dlatego właśnie musimy to żmudną pracą powolutku zmieniać. Chciałbym, żeby idea powrotu przez chrześcijaństwo do ormiańskości promieniowała na wszystkich moich rodaków. Moja rodzina pochodzi z wioski koło miasta Batman. Prawie wszystkich moich przodków zamordowano, przeżyły tylko trzy osoby. Jedna z nich uciekła do Syrii, a pozostałe dwie – w tym mój dziadek – zmieniły wiarę. Ojciec również był muzułmaninem. Oni wprawdzie żyli jak wyznawcy islamu, ale wiedzieli, że są Ormianami.

– Pamiętam jak bardzo mój dziadek nienawidził tego, że został muzułmaninem. Tutaj nie chodzi o konkretną religię, ale o utraconą tożsamość. Zabrano nam wszystko. Religię, język, kulturę. Teraz chcę to odzyskać – mężczyzna uśmiecha się nerwowo. Za kościelną furtą przemyka mężczyzna w kominiarce trzymając w ręku Kałasznikowa.

– Od czasów powstania PKK Kurdowie zaczęli spoglądać na Ormian jak na przyjaciół. Politycy prokurdyjskiej partii podkreślają, że walczą nie tylko o prawa Kurdów, ale szerzej o interesy wszystkich uciskanych w Turcji mniejszości. Wierzę, że potencjalna kurdyjska autonomia przyznałaby również prawa Ormianom. Kurdyjskie elity polityczne dojrzewają do uznania zbrodni, dokonanych w okresie ludobójstwa, i uważam, że dzisiaj jest właśnie szansa na pojednanie pomiędzy naszymi narodami. Wielonarodowa oraz wieloreligijna Turcja jest moim marzeniem. Niestety to tylko odruch serca, bo rozum podpowiada, że to wizja utopijna. Obecny konflikt o kurdyjską autonomię może przynieść represje gorsze, niż w najmroczniejszych latach 90. ubiegłego wieku. Boję się, że wtedy my, Ormianie, ponownie będziemy cierpieć.

Gafur się nie pomylił. W trakcie toczących się na przełomie 2015 i 2016 r. walk świątynia została ponownie uszkodzona. Wiosną 2016 r. na mocy specjalnego zarządzenia tureckich władz większość budynków w Sur, w tym również kościół św. Grzegorza, tymczasowo odebrano właścicielom i znacjonalizowano. Co w tym wypadku oznacza gładki zwrot „tymczasowo” dokładnie nie wiadomo.

****
Artykuł stanowi fragment książki „Lepsze jutro już było” poświęconej państwom nieuznawanym, która ukaże się pod koniec 2017 r. nakładem Wydawnictwa Czarne.

Tomasz Grzywaczewski
Tekst ukazał się w nr 9-10 (277-278) 23 maja – 15 czerwca 2017

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X