Tadeusz Siemek o Stanisławowie: „Tam był mi raj…”

Tadeusz Siemek o Stanisławowie: „Tam był mi raj…”

Rozmowa Jarosława Krasnodębskiego z Tadeuszem Siemkiem, tłumaczem książek z języka rosyjskiego, czeskiego i słowackiego, przede wszystkim dawnym mieszkańcem Stanisławowa, a obecnie Warszawy, wypoczywającym od czasu do czasu w Konstancinie.

Na początku chciałbym zapytać, gdzie Pan mieszkał z rodziną w Stanisławowie przed wojną?
Przy ulicy Szopena 7. We własnym domu, w którym nie było wodociągów i kanalizacji. Wszelkie starania babki i dorastających synów, żeby założyć wodociąg i kanalizację nie przyniosły efektów. Dziadek oszczędzał, a może robił na złość. Do ubikacji szło się przez jakiś balkonik, studnia była w piwnicy, ale ta woda nie nadawała się do picia. Wodę przynosiło się ze szkoły żeńskiej im. Hoffmanowej przy wałach. Na dole mieszkała babcia z dziadkiem, a na górze matka z ojcem i ja z młodszym bratem.

Czy mógłby Pan nam przybliżyć sylwetkę dziadka?
Nazywał się Julian Polak. Był to człowiek z minimalnym wykształceniem ekonomicznym, ale miał podejście rozwojowe. Produkował różne rzeczy. Jego sklep był na poziomie domu towarowego. Posiadał wszystko oprócz butów, odzieży. Można było tam kupić chemikalia, kosmetyki, aparaty fotograficzne, sprzęt sportowy… Pracująca w sklepie pani Julcia robiła esencje do wódek w malutkich buteleczkach. Sprowadzał produkty z zagranicy, dzięki czemu zbieraliśmy znaczki.

Była to także postać miejscami satyryczna. Dowodzi tego taki oto przykład. Julian Polak wchodził do kina w zupełnie nieokreślonych momentach i gdy spóźnił się raz na film do kina „Urania”, a sala była zupełnie ciemna, wówczas krzyknął „światło”. Załoga w kabinie widocznie to usłyszała, bo światło się zapaliło, i gdy Julian Polak zajął miejsce, to dalej wyświetlano film.

W 1939 roku wkroczyła Armia Czerwona i przez jakiś czas życie toczyło się normalnie. Julian Polak prowadził swój sklep, a ja chodziłem do szkoły. Nie minął rok, w niedzielę, albo w inny wolny dzień, w jednym z czterech pokoi na dole ja bawiłem się i w pewnym momencie weszło kilka osób, którzy przyszli z dziadkiem do mieszkania. Jeden z nich to był oficer NKWD w niebieskiej czapce, a drugi w czarnej skórze, wydaje mi się, że był to Izraelita, w każdym razie mówił po polsku. I on temu Rosjaninowi tłumaczył, że Julian Polak jest kupcem i bogaczem. Jak się okazało, przyszli zrobić rewizję. Dziadek wystraszony zaniemówił. Nic jednak nie mogli znaleźć. Ale właśnie ten denuncjator podszedł do szafki nocnej dziadka i wyciągnął ukrytą szufladkę z drugim dnem. Okazało się, że była bardzo ciężka. Położył ją na podłodze. Ja jako szczeniak widzę złote monety średnicy jakieś 3–4 cm poukładane w rządki, czy to były ruble czy dolary nie wiem. Był to wielki majątek, który dziadek zamieniał z utargów sklepowych. Nie wierzył żadnym bankom, składał to złoto do szufladek. Następnie władowano to do torebki i zabrali razem z dziadkiem. I to wszystko co zapamiętałem. Gdy dziadek wrócił, sklep już nie funkcjonował, wyrzucili go z mieszkania na wieś, potem się rozchorował i tam chyba zmarł. To mi utkwiło jako utrata głównego majątku, jaki dziadek potrafił zgromadzić przez długie lata.

Poruszająca opowieść. A Pana ojciec?
Ojciec Leopold Siemek w mieszkaniu pokrywał złotem kopię obrazu Matki Boskiej [umieszczonej na fasadzie kościoła ormiańskiego – red.]. Płatki były przykładane cienką bibułką, zresztą do dzisiaj złoto błyszczy się z daleka. Choć bliżej był kościół jezuicki, to myśmy biegali do kościoła ormiańskiego. Dlaczego, pojęcia nie mam. Ojciec malował części niezmienne mszy świętych w języku ormiańskim, wykładanych też złotem, które stały za szybą na ołtarzu i ksiądz je czytał. Tadeusz Olszański był ministrantem w tym kościele i mój brat też, ja przez przekorę nie, tylko przychodziłem na nabożeństwa. To był kościół jak gdyby troszkę elitarny. Tam przychodzili wytworni ludzie, może zamożniejsi.

Stanisławów, ul. Chopina 7 (Fot. Jarosław Krasnodębski)

Czy poza akcentem ormiańskim Leopold Siemek odznaczył się w jakiś sposób dla miasta?
Ojciec nie skończył Politechniki Lwowskiej, studiów na wydziale budowlanym chyba. Pracował w urzędzie miejskim w olbrzymim gmachu przy ulicy Karpińskiego w dziale technicznym. Posiadał doskonale opanowane liternictwo. Jego zasługą było powstanie ręcznie opisanego ze szczegółami planu Stanisławowa.

Chciałbym jeszcze wspomnieć, że matka moja Zofia, z domu Wajda, spokrewniona była ze Szczepkiem, słynnym Kazimierzem z Wesołej Lwowskiej Fali. Kiedyś przyjechał on na występ do Stanisławowa, zaprosił matkę i ja też na nim byłem. Po jego skończeniu zawołał nas za kulisy i gdy zdejmował makijaż, pogroził mi palcem i powiedział: „pamiętaj, nigdy nie bądź żadnym aktorem, nie wygłupiaj się”.

Kiedy Pan zaczął wracać pamięcią do Stanisławowa?
To jest trudne pytanie, bo nie mogę sobie przypomnieć dokładnie kiedy. Po wojnie wylądowałem w Zielonej Górze i zdałem maturę. Mniej więcej pół roku później przyjechała wagonem towarowym ze Stanisławowa moja matka z młodszym bratem. I to chyba odświeżyło moją pamięć o tym mieście. Gdy pojawiła się możliwość wyjazdu, pomyślałem, by wybrać się z bratem. Powiedział on jednak, że nigdy tam nie pojedzie, dopóki Stanisławów nie wróci do Polski. Straciłem nadzieję. I dopiero po spotkaniu Tadeusza Olszańskiego zostałem przekonany, że warto pojechać. Wówczas wszystko odżyło.

Na koniec chciałbym zapytać, jaki ma Pan stosunek do Stanisławowa, który obecnie nazywa się Iwano-Frankiwsk?
Pozytywny, tylko, że niestety zdrowie nie pozwala mi już tam pojechać. Chciałbym kiedyś spisać swoje wspomnienia, ale nie wiem czy się to kiedykolwiek uda. Wszystko co pamiętam z dzieciństwa, wiąże się ze Stanisławowem i słowami słynnej piosenki „Tam był mi raj… tam był mi raj…” [Chodzi o wiersz Adama Mickiewicza „Znasz-li ten kraj” – red.].

Rozmawiał Jarosław Krasnodębski
Tekst ukazał się w nr 21 (289) 17-29 listopada 2017

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X