Strzał w kolano

Opinia o konieczności ułożenia jak najlepszej współpracy pomiędzy Ukrainą a Polską jest od lat fundamentem relacji dwustronnych pomiędzy naszymi państwami. Niestety, deklaracja ta nie zastąpi realnych działań i wzajemnego zrozumienia, a te wciąż są towarem deficytowym i zdawać się może, że brak ten jest jedynym pewnikiem w stosunkach polsko-ukraińskich.

Na przestrzeni kolejnych lat słyszymy o tym, że póki nie osiągniemy konsensusu w kwestiach związanych z bolesną wspólną historią niemożliwe będzie traktowanie siebie wzajemnie jako pełnoprawnych partnerów, kierujących się dobrą wolą w kształtowaniu polityki. Polska ma pełne prawo oczekiwać potępienia zbrodni, jakich dokonano w przeszłości na jej obywatelach i tego prawa nikt nie neguje. Ukraińscy politycy z kolei zdają się nie dostrzegać tego, że działania Ukraińskiego Instytutu Pamięci Narodowej nie zawsze są działaniami na rzecz dobra kraju.

Nie tylko nad Wisłą UIPN jest dziś postrzegany jako zaangażowany w budowanie propagandy, a nie poszukiwanie prawdy. Potępiając słowa amerykańskich kongresmenów o ukraińskich nacjonalistach służących w niemieckich formacjach podczas II wojny światowej i uznając je za wynik przyjęcia przez USA rosyjskiej narracji, Instytut w rzeczywistości przyczynił się do utwierdzenia wielu osób w przekonaniu, że „radykalny nacjonalizm na Ukrainie ma obecnie rangę polityki państwowej”. Taka opinia, publikowana przez prorosyjskie portale informacyjne, jest również właściwa dla innych państw, które jeszcze niedawno upatrywały w Ukrainie partnera, a obecnie zmuszone są do weryfikacji swojego stanowiska nie tylko dlatego, że nie chcą stawać w jednym rzędzie z krajem, który nazywa ulice nazwiskami osób co najmniej niejednoznacznie ocenianych przez historyków. Także dlatego, że w dobie popularności środowisk prawicowych, a wręcz skrajnie prawicowych i nacjonalistycznych, niektóre europejskie rządy nie mogą pozwolić sobie na sprzymierzanie się z krajem, który przez ich elektorat postrzegany jest jako orędownik wrogiej sprawy.

Oczywistym jest, że nie możemy mówić o nacjonalizmach „lepszych” i „gorszych”, ale równie oczywistym jest, że mają one wpływ na kształtowanie dzisiejszej polityki tak wewnętrznej, jak i międzynarodowej i niedocenianie ich wagi jest poważnym błędem. W przypadku Ukrainy nacjonalistyczne odniesienia okazały się być przysłowiowym strzałem w kolano rodzącej się demokracji. Gros obywateli nie jest skłonnych zaakceptować kultu OUN-UPA i nie wyobraża sobie wprowadzenia do przestrzeni publicznej bohaterów, których uważa za bandytów. Ideologia ta budzi zastrzeżenia nie tylko przedstawicieli mniejszości narodowych, ale też etnicznych Ukraińców, którzy chcieliby budować swoją przyszłość na wartościach europejskich, lecz nie w rozumieniu ich przodków żyjących w latach międzywojennych. Wtedy to bycie nacjonalistą było w pewnych kręgach nie tylko modne, ale wręcz stanowiło synonim bycia człowiekiem światowym. Dziś jest raczej symbolem zaściankowości, a tej mieszkańcy kraju, który przez lata tłamszony był przez władzę radziecką, z pewnością mają dość.

Nacjonalizacja jest też hasłem wygodnym dla Rosji, która czyni wiele, aby przedstawiać Ukrainę jako twór niestabilny, niegodny miejsca w strukturach NATO czy Unii Europejskiej. „W sytuacji dużych sprzeczności wewnątrzpaństwowych, niestabilności politycznej i niezadowolenia społecznego władze Ukrainy aktywnie promują wizerunek wroga zewnętrznego, jakim rzekomo jest Rosja” poinformowała Ambasada Federacji Rosyjskiej w Waszyngtonie po serii „rusofobicznych ataków ukraińskich nacjonalistów, którzy, przy współudziale władz, zaatakowali 17 i 18 lutego Rosyjskie Centrum Nauki i Kultury, przedstawicielstwo Rossotrudniczestwa i biura rosyjskich banków w Kijowie”. Z taką opinią trudno jest walczyć nawet, jeśli równocześnie publicyści informujący o wydarzeniach przypominali, iż relacje rosyjsko-ukraińskie są dziś złe ze względu na aneksję Krymu czy wojnę na wschodzie Ukrainy.

Prezydent Petro Poroszenko nie podjął kroków mających na celu ukrócenie tych działań UIPN, które były szkodliwe dla wizerunku państwa. Dbałość o historię nie musiała bowiem oznaczać wywyższania tych momentów z przeszłości, które były kontrowersyjne, a wręcz są potępiane tak przez obywateli Ukrainy, jak i innych państw. Poroszenko nie poszedł w ślady swoich poprzedników i nie skupił uwagi na pamięci o Wielkim Głodzie. Wzorem nieodpowiedzialnych przywódców zantagonizował społeczeństwo, zaniedbał walkę o postrzeganie własnego kraju na świecie, przyczynił się do pogorszenia relacji z sojusznikami, prawdopodobnie przegrywając tym samym wybory prezydenckie.

Jego kontrkandydat, Wołodymyr Zełenski, nie jest nawet politykiem, a komikiem o solidnym zapleczu, którego wybór w pierwszej turze głosowania był wyraźnym sygnałem nie tylko braku zaufania do obecnej głowy państwa, ale też zmęczenia zakotwiczeniem w ideologii OUN-UPA. Oddane na niego głosy nie są ewenementem w skali świata: obecnie wyraźna jest tendencja do dokonywania wyborów uznawanych za co najmniej kontrowersyjne, a i w przeszłości walkę o urząd prezydencki wygrywali elektryk czy aktor, jak w Polsce czy USA. Tym razem jednak postawienie na człowieka, który nie posługuje się sprawnie językiem ukraińskim, nie ma odpowiednich kwalifikacji, za to za którym stoi oligarcha skonfliktowany z obecną głową państwa obciążony poważnymi zarzutami, wydaje się być największym błędem, jaki Ukraińcy mogą popełnić. Przy tym brak pewności, na ile popularność Zełenskiego jest wynikiem zabiegów rosyjskich „specjalistów od PR”, dodatkowo potęguje obawy przed przyszłością jednego z największych państw na kontynencie.

Polska nie jest dziś skłonna do podejmowania kroków mających wspierać reelekcję Poroszenki. Politycy i elektorat partii rządzącej nie mogą pozwolić sobie na przychylność wobec człowieka akceptującego antypolskie, w rozumieniu Polaków, działania UIPN. Wołodymyr Zełenski jest natomiast postrzegany wręcz jako „kandydat niezależny”, co za tym idzie potencjalnie łatwiejszy w przyszłych kontaktach. Na pewno jest też pokazywany przez niektóre media i portale internetowe jako ten, do głosowania przeciw któremu nawołują liderzy „ukraińskich organizacji i środowisk nacjonalistycznych i neobanderowskich jak OUN, UNA-UNSO, KUN i Prawy Sektor, a także szef UIPN Wołodymyr Wjatrowycz czy syn Romana Szuchewycza, Jurij”. Jeśli zatem środowiska te występują przeciw Zełenskiemu to, w opinii części Polaków, niejako automatycznie w interesie Polski leży udzielenie mu poparcia, a co najmniej cicha akceptacja. Co prawda Zełenski przedstawiany jest równocześnie jako gotów do współpracy z Putinem i człowiek niezdolny walczyć o odzyskanie Donbasu i Krymu, przeciwnik integracji z UE i NATO, wzmocnienia armii, niezależności Cerkwi prawosławnej i sektora energetycznego, a na pewno nie jako ktoś, kto będzie zabiegał o umacnianie języka ukraińskiego, ale tak naprawdę wydaje się, że problemy te są dla Warszawy drugorzędne. Zarazem wymowa artykułów podkreślających przychylność nacjonalistów wobec Poroszenki jest wizerunkową klęską obecnego prezydenta.

W tej sytuacji wydaje się, że wybór Zełenskiego okaże się dla niektórych partnerów Ukrainy mniejszym złem. Populizm, niewiele mówiące hasła, przy jednoczesnym kreowaniu się na człowieka rozumiejącego potrzeby „zwykłych” obywateli i podkreślanie patriotyzmu, mającego wyrażać się choćby w odmowie występów w Rosji, okazały się zabiegiem chwytliwym, a druga tura wyborów prezydenckich pokaże, czy również skutecznym.

Polska oczekuje na wyniki głosowania i jednocześnie oficjalnie zachowuje proukraińską postawę, dzięki czemu Kijów z wdzięcznością przyjmuje odmowę wpuszczenia na polskie wody terytorialne rosyjskiego żaglowca „Siedow”. Szkoda tylko, że równocześnie Warszawa nie zablokowała sprowadzania węgla z terytorium okupowanego przez Rosjan Donbasu. Urobek z kopalni antracytu należących do ukraińskiej firmy D.TEK, przejętych przez separatystów, początkowo mógł trafiać do polskich odbiorców nieświadomych jego pochodzenia, ale obecnie trudno już używać takiej argumentacji. Póki strona polska nie poweźmie i w tej kwestii odpowiednich kroków trudno obarczać nacjonalistów wyłączną odpowiedzialnością za niepowodzenia.

***
Relacje polsko-ukraińskie każdorazowo powinny być umieszczane w szerszym, europejskim i światowym kontekście. Sprzyjają temu konferencje takie, jak spotkanie poświęcone „Kryzysowi współczesnego systemu bezpieczeństwa: w poszukiwaniu nowego porządku międzynarodowego”, które odbyło się w dniach 4-5 kwietnia we Lwowie. Organizatorzy, wśród których znaleźli się Uniwersytet im. Iwana Franki we Lwowie, Uniwersytet Jagielloński, Centrum bezpieczeństwa międzynarodowego i współpracy międzynarodowej, Państwowa Wyższa Szkoła Wschodnioeuropejska w Przemyślu, Polskie Towarzystwo Stosunków Międzynarodowych, stworzyli warunki do szerokiej dyskusji m.in. na temat zagrożeń dla bezpieczeństwa w rozumieniu regionalnym i międzynarodowym czy uwarunkowań i zagrożeń dla transformacji na Ukrainie. Dyskutowano w tym kontekście uwarunkowania historyczne, a jednym z istotniejszych wniosków była nienowa przecież konstatacja, że chcąc budować wspólną przyszłość musimy akcentować to, co dobre we wspólnej przeszłości i na bazie tych doświadczeń pokonywać aktualne trudności. Można rzec – o tym już wielokrotnie mówiono. Ale póki istnieje potrzeba organizowania takich konferencji, a ich uczestnicy podnoszą ten problem oznacza to, że wciąż mówimy za mało, a jeszcze mniej robimy w tej sprawie.

Agnieszka Sawicz
Tekst ukazał się w nr 7 (323) 15-26 kwietnia 2019

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X