Sto pytań do…

Sto pytań do…

Obserwując ostatnie wydarzenia na świecie nie sposób się nie zadumać nad odwiecznym pytaniem – o co w tym wszystkim chodzi?

Przede wszystkim można odnieść wrażenie, że to wcale nie Rosja stała się mocna, ale osłabli inni polityczni gracze. Poprzestawiała Stanom Zjednoczonym pionki na syryjskiej planszy, a Unia Europejska nie robi nic, aby wyeliminować trzeciego partnera rozmów pozornie dwustronnych, toczących się pomiędzy Kijowem a Brukselą. Możliwe zresztą, że tej eliminacji wcale nie chce, bo „ten trzeci” de facto jest ważniejszy, niż ukraiński podmiot dyskusji.

 

Kiedy minister spraw zagranicznych Szwecji Carl Bildt skonstatował, że rosyjska wojna handlową z Ukrainą „to może być bardzo poważna sprawa”, można było poczuć się jak widz nienajlepszej komedii, w której aktorzy stosują przerysowane środki artystycznej ekspresji po to, aby upewnić o swej autentyczności. Tylko, że efekt jest odwrotny do zamierzonego. Sprawia to wrażenie potakiwania głowami, kiedy kompletnie niczego się nie rozumie, a odkąd w mediach pojawiły się pierwsze wzmianki dotyczące listopadowego szczytu Unii Europejskiej w Wilnie, uwidoczniła się przedziwna machina, która obserwowana z boku wydaje się działać wbrew jakiejkolwiek logice.

Punktem wyjścia rozważań jest ratyfikacja przez Parlament Europejski układu stowarzyszeniowego między Ukrainą, a Unią Europejską. Teoretycznie obu jego sygnatariuszom powinno na tym zależeć – w końcu dlatego od miesięcy prowadzone są rozmowy. Nieco jaśniejsze wydają się być motywy UE, która zapewne dobrze przekalkulowała koszty i możliwe zyski, a wielomilionowy rynek konsumentów prawdopodobnie przeważył nad potencjalnymi problemami i wydatkami. Poza tym Bruksela nie ryzykuje wiele w kontaktach z Rosją, gdyż tej po prostu nie stać na obrażenie się na Zachód. Natomiast Ukraina wciąż tylko sprawia wrażenie, jak gdyby chciała zbliżenia z Unią. O krok od podpisania umowy stowarzyszeniowej daje wyraz entuzjazmowi na łeb na szyję przyjmując ustawy, które są ku temu niezbędne. Trochę to jak uczeń, który do ostatniej chwili zwlekał z odrobieniem lekcji z nielubianego przedmiotu, a teraz ocknął się, zmobilizował wszystkie siły i przekonuje świat, że podoła.

Moskwa przygląda się tym nerwowym pracom nad regulacjami prawnymi, licząc na to, że Ukraińcy pojmą wreszcie, że mniej wysiłku będzie ich kosztowało wejście do unii celnej. Przy okazji nie zostanie na ich towary nałożone kolejne embargo, gaz będzie płynął szerokim strumieniem, a i politycy wyjdą na tym podwójnie korzystnie. Raz, że nie napracują się nad legislacyjnymi zmianami, a dwa – nikt ich później przesadnie z niczego nie będzie rozliczał (oczywiście póki przyjmować będą rosyjskie wytyczne).

Rosja nie jest przy tym biernym obserwatorem. Wykorzystując swoją szansę na odbudowę przykurzonej mocarstwowej pozycji nie tylko naciska na przystąpienie Ukrainy do unii celnej, ale i stara się podważyć wiarygodność Kijowa jako partnera w rozmowach z Unią Europejską. Wrócono do sprawdzonej metody przedstawienia Ukrainy jako handlującej bronią z państwami, które objęte są embargiem na tego rodzaju transakcje. Do listy, na której znajdują się już Irak, Libia czy Afganistan, dołączyła teraz Syria, w której podobno powstańcy wykorzystali broń produkowaną nad Dnieprem. „Podobno” nie znaczy „na pewno”, ale informacja powędrowała w świat.

Kiedy jednak bliżej się temu przyjrzeć, można mieć wątpliwości, czy ten czarny PR, fundowany Ukraińcom przez Rosjan, nie jest dla tych pierwszych tak naprawdę korzystny. Otwierając na chwilę przed wileńskim szczytem szufladkę z napisem „konflikt ukraińsko-rosyjski” odwraca się uwagę od problemów, niedotrzymanych obietnic, terminów. Moskwę można obarczyć odpowiedzialnością za kiepski wizerunek Kijowa, niepowodzenie reform, antyunijne nastroje społeczeństwa. A przynajmniej próbować to zrobić, bo niestety nie w każdej dziedzinie da się winę zrzucić na wrogą propagandę. W końcu to nie Rosja jest winna temu, że nad Dnieprem nikomu nie chciało się przeprowadzić reform.

Parlament Europejski chyba jednak pogubił się w tej ukraińsko-unijno-rosyjskiej grze. Przyjął optykę krzywdzonego Kijowa, a w ślad za nią rezolucję w sprawie presji wywieranej przez Rosję na kraje Partnerstwa Wschodniego w kontekście szczytu w Wilnie i potępił naciski płynące z Kremla. Wyrażono przy tym gotowość wsparcia wysiłków integracyjnych państw mających zawrzeć w niedalekiej przyszłości umowy stowarzyszeniowe i o wolnym handlu. Zdecydowano także o możliwości wprowadzenia w życie pogłębionej umowy o wolnym handlu zaraz po podpisaniu umowy stowarzyszeniowej, co ma pomóc w szybkim rozpoczęciu przyjmowania standardów europejskich przez Ukrainę i otworzyć rynek europejski dla produktów ukraińskich. Siłą rzeczy to sygnał dla Rosji, iż Kijów może otrzymać furtkę i uciec od nacisków rosyjskich i blokady handlowej. Dla Unii Europejskiej to ukłon w stronę wschodniego partnera, którego jednocześnie wystawiono na potencjalny moskiewski strzał. Ukraińcom pozostaje czekać na odpowiedź na ten gest płynącą z Rosji, a wówczas Bruksela może zacząć czekać na to, czy Kijów ugnie się pod kolejną presją Kremla.

Ukraina pcha się w mariaż wymagający wielu prac i wyrzeczeń, gdzie korzyści pojawią się dopiero w odległej perspektywie, za to ryzyko sporu z Rosją w znacznie bliższej. Unia Europejska czuje się o wiele bezpieczniej – może zyskać ogromny rynek zbytu, natomiast groźba, że ktoś zakręci jej kurki z gazem czy odmówi zakupu jej towarów jest znikoma. Dla Rosji Ukraina wciąż jest łakomym kąskiem jako potencjalne państwo członkowskie unii celnej, element pomocny w odbudowie mocarstwowej pozycji, kto wie, może i budowy unii euroazjatyckiej. Dla Ukrainy Rosja bywa doskonałym alibi dla nieróbstwa, jako kraj psujący jej opinię w świecie i mamiący obywateli korzyściami ze wschodniego kursu. W machinie zatem wre.

A my, obserwując jej trybiki, stajemy przed jeszcze jednym pytaniem – o niezależność. Jeśli bowiem mówimy, że mamy do czynienia z niezależnym państwem, to nasuwa się z miejsca wątpliwość – niezależnym od kogo? W dyskusjach, w których Kijów przerzucany jest pomiędzy Moskwą a Brukselą, zdajemy się zapominać, że mowa jest o kraju, który w 1991 roku wybrał, a później przypieczętował w narodowym referendum niepodległość. Teraz natomiast stanął przed koniecznością opowiedzenia się po stronie Wschodu lub Zachodu Europy i nikt już nie wspomina o miejscu „pomiędzy” na mapie kontynentu, o ukraińskiej „trzeciej drodze”. Kryzys finansowy przyparł wszystkich do muru i kazał zapomnieć o ideałach. Dla Kijowa jest powodem, by wybierać między Unią Europejską a sojuszem celnym. Dla Moskwy okazją, aby odwołać się do nieco już przebrzmiałych imperialnych tradycji. Dla Brukseli – by zabiegać o nowe rynki zbytu. Czyżby zatem kolejny raz w historii pytanie o niezależność przywiodło nas do odpowiedzi, którą są pieniądze? Najbliższe tygodnie pokażą, kto na tym wszystkim zarobi.

Agnieszka Sawicz
Tekst ukazał się w nr 17 (189) za 17-30 września 2013

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X