„Po coście przyjechali na banderowski cmentarz?”. Nie pogłębiajmy polsko-ukraińskiego kryzysu

Czasem trzeba pochylić się nad pozornie drobnym epizodem, bo taki epizod lepiej pokazuje nam, co w jakiejś sprawie dzieje się na tzw. dole, niż deklaracje, a nawet działania, wielkich polityków i autorytetów na górze.

Znana lwowska dziennikarka, Galina Tereszczuk (dodałbym, że osoba nie kojarzona z żadną formą antypolskiego nacjonalizmu, ale to w danym wypadku kompletnie bez znaczenia, bo choćby było inaczej to na opisany niżej incydent jej poglądy nie miały jakiegokolwiek wpływu), parę dni temu przyjechała do Polski i w towarzystwie kilku kolegów z Ukrainy wybrała się na cmentarz w Werchracie. To tuż nad granicą. W październiku zeszłego roku nieznani sprawcy zniszczyli tu upamiętnienie UPA. Na starym cmentarzu pochowani są zarówno Polacy, jak i Ukraińcy, którzy przed wojną stanowili zdecydowaną większość mieszkańców; wieś spłonęła w czasie już powojennych walk z ukraińską partyzantką.

Weszli na cmentarz, zaczęli robić zdjęcia nagrobków. Samochód (na ukraińskich numerach) został przed cmentarzem, a  w samochodzie kierowca.

Po krótkiej chwili podjechał wóz polskiej Straży Granicznej. Funkcjonariusze wylegitymowali go, i spytali: „po co przyjechaliście na banderowski cmentarz?”. Po czym kazali mu wezwać pozostałych uczestników wycieczki. Sprawdzili i im paszporty. I oddając je, jeden z pograniczników powiedział: „jedźcie lepiej do Rudki, tam gdzie banderowska banda spaliła i wymordowała całą wieś”.

I pojechali.

Niby nic się nie stało, a jednak się stało.

Stało się mianowicie po pierwsze to, że kilkoro obcokrajowców, którzy nie robili nic złego, poczuło się (nie na skutek samej kontroli paszportów, do której SG miała oczywiście prawo, czego kontrolowani nie kwestionują, tylko wskutek tej nieoczekiwanej wymiany zdań) zastraszanych przez polskich funkcjonariuszy w mundurach i z bronią. Co zawsze jest sytuacją obrzydliwą.

Po drugie – ten epizod pokazuje, że funkcjonariusze Straży Granicznej (przynajmniej ci, uczestniczący w incydencie) nie są uczeni rzeczy kompletnie podstawowej dla mundurowych. Mianowicie tego, że ich podstawowym obowiązkiem jest trzymanie własnych emocji na wodzy. Policjant czy pogranicznik powinien działać jak maszyna. I w kontaktach służbowych nie wychodzić poza zakres, związany z jego służbą właśnie. A nie dawać wyraz nie związanym z przedmiotem dokonywanych czynności emocjom. W tym narodowym emocjom.

Jeśli jest inaczej, rodzi to sytuację potencjalnie niebezpieczną. Bo dziś funkcjonariusze wdadzą się w dyskusję i rzucą w jej trakcie parę słów za dużo, a jutro bez przyczyny dadzą komuś w mordę, gdyż te same emocje, których nie uważają za swój obowiązek kontrolować, poniosą ich dalej.

Po trzecie (związane z drugim) – w zasadzie na jakiej podstawie funkcjonariusze uważają, że mają prawo będąc na służbie, w trakcie dokonywania czynności służbowych, inicjować rozmowę z kontrolowanymi (czyli w tym momencie uzależnionymi od nich) osobami na tematy nie służbowe, nie związane z kontrolą? W dodatku „wrażliwe”, bo temat wymordowywania wsi w latach 40. jest w stosunkach Polaków z Ukraińcami tematem wrażliwym.

I z tego wszystkiego niestety, po czwarte, wniosek ogólny – ten niby mało istotny epizod wpisuje się w sytuację znacznie szerszą, jaką jest traktowanie Ukraińców przez polską Straż Graniczną. Zamieszkali na Ukrainie Polacy (tak jest, Polacy), którzy często przekraczają granicę w autobusach, przerzucają się w mediach społecznościowych gorzkimi opisami tego, jak to ich ukraińskich współpasażerów polscy pogranicznicy traktują inaczej (oczywiście gorzej) niż nich. Jak to np. regułą jest zwracanie się do Ukraińców na „ty”. Nie twierdzę że tak jest zawsze, ale chyba na tyle często, że tworzy określoną atmosferę.

I jeszcze bardziej ogólnie – stosunki polsko – ukraińskie przechodzą obecnie z kilku względów przez kryzys. Może niestety tak być musi. Ale tym bardziej nie należy tego pogłębiać.

Piotr Skwieciński/wpolityce.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X