Odwrócić kota ogonem

„Namawiając Zachód do zaostrzenia sankcji wobec Rosji, Ukraina zapomniała przedłużyć własne” poinformował poczytny polski dziennik, a pod artykułem, opublikowanym również na stronie internetowej, z miejsca pojawiły się nieprzychylne Ukraińcom komentarze fantastycznej treści, jakoby Kijów i Moskwa dzieliły strefy wpływów w Europie, mafijnymi układami chcąc docelowo pogrążyć Polskę.

Można się spodziewać, że niewiele osób zweryfikowało tę informację, a tymczasem prezydent Petro Poroszenko postąpił dokładnie odwrotnie i 16 września br. rozszerzył listę osób i podmiotów objętych sankcjami w związku z wojną w Donbasie i aneksją Krymu. Nie tylko, że nie wykreślono z niej żadnych nazwisk czy firm, ale dopisano dane 335 osób fizycznych i 167 prawnych.

Można by rzec – nic wielkiego, ale jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że na świecie toczy się dziś szeroko rozumiana wojna informacyjna, której nieodłącznym elementem jest dezinformacja, w tym dokonywana poprzez z pozoru niewinne pomyłki i przeoczenia, to tego rodzaju błąd popełniony na łamach szanowanej polskiej gazety przyprawia o ból głowy. Tym większy, że „dziennikarska wpadka” przydarzyła się na trzy dni przed planowanym w Berlinie spotkaniem przywódców Niemiec, Francji, Rosji i Ukrainy, podczas którego Kijów miał zabiegać o pomoc w zakończeniu wojny na wschodzie kraju, a kwestia sankcji nałożonych na Rosję powróciła podczas rozmów, także w kontekście wojny w Syrii.

W tej sytuacji każdy, kto zawierzył wspomnianemu artykułowi, mógł się zastanawiać, po cóż zawracać sobie głowę krajem, któremu najwyraźniej ani nie zależy na pokoju, ani na odzyskaniu Krymu, za to z bliżej nieznanych powodów ugina kark przed Kremlem i daje zielone światło Rosjanom do kontynuowania ich dotychczasowych działań. Ukraińców przedstawiono jako niewiarygodnych i niegodnych jakiejkolwiek pomocy.

Dobrze wierzyć, że dezorientujący opinię publiczną tekst to tylko efekt niekompetencji redakcji, ale w obecnie, gdy nad Wisłą, znów pogorszył się wizerunek Ukrainy, trudno to zaakceptować. Nieprawdziwa informacja dała antyukraińsko nastawionej części polskiego społeczeństwa kolejny argument, przy czym można wątpić, czy sprostowanie dziennika dotrze do wszystkich zainteresowanych. Podsycanie takich nastrojów, nawet, jeśli dzieje się przypadkiem, w sytuacji, gdy wciąż nie rozliczyliśmy się z trudną przeszłością, a powróciła ona wraz z szeroko zakrojoną dyskusją na temat filmu „Wołyń”, przez gro osób traktowanego jako film dokumentalny, nie służy z pewnością dobrosąsiedzkim stosunkom.

Dzień po rzeczonej publikacji oliwy do ognia dolało zalecenie ukraińskiego MSZ w sprawie pokazu filmu „Wołyń”, który miał odbyć się z inicjatywy Instytutu Polskiego w Kijowie z udziałem reżysera i ukraińskich gości. W trosce o „porządek publiczny” strona ukraińska zasugerowała odwołanie tego przedsięwzięcia, co wzbudziło zdziwienie, ale i oburzenie wielu środowisk polskich. Również część ukraińskich publicystów nie wykazała zrozumienia dla takiej reakcji władz. Co prawda ci, którzy film już widzieli, często wspominają o scenach pełnych przemocy i zbytniej koncentracji uwagi na postaciach oprawców, a nie tragedii ofiar, lecz chyba nikt nie sądzi, że z tego powodu należy go nad Dnieprem ocenzurować czy wręcz zakazać. Można zgodzić się z tym, że w sytuacji, gdy Ukraińcy walczą w Donbasie nie jest najlepszym pomysłem przypominanie zbrodni, jakich dopuścili się ich przodkowie i że Polacy nie wykazali się tu wyczuciem czasu, ale przy tym nie da się ukryć, że zarówno tocząca się w Polsce dyskusja na temat dzieła Smarzowskiego, jak i nerwowa reakcja Kijowa, prowadzą do upolitycznienia obrazu, który powinien pozostać tylko dziełem filmowym.

W XXI wieku protest przeciwko emisji filmu w rzeczywistości oznacza darmową reklamę. Prędzej czy później Ukraińcy i tak „Wołyń” zobaczą, jest to tym prostsze, że żyjemy w świecie bez granic rządzonym przez Internet. Równolegle jednak zrodzi się czarna legenda, która sprawi, że Polacy znów będą postrzegani jako „pańskie Lachy”, uzurpujące sobie prawo do jedynie słusznej wykładni historii, a nad Wisłą kolejne osoby będą się upewniać w prawdziwości mitu o rezunach mordujących niewinnych tylko za ich narodowość.

Gdyby film ten mógł żyć własnym życiem, właściwym tego rodzaju produkcjom, gdyby zdystansowali się wobec niego politycy i nie wspierali go ani oficjalną obecnością na seansach, ani ich zabranianiem, dzieło Smarzowskiego musiałoby zmierzyć się nie tyle z ideologizacją i historyczną prawdą, co z krytyczną oceną widza. Częściej słyszelibyśmy o dłużyznach i nudzie podczas projekcji, o nadmiernym epatowaniu okrucieństwem, a rzadziej o tym, że są one konieczne, bo przecież „tak było”. Fabularny obraz pozostałby fabułą, która na pewno wybroniłaby się frekwencją, ale czy recenzjami? Tego nie wiadomo.

Tymczasem „Wołyń” żyje w sposób nieoczekiwany i padają opinie, że to w cieniu tej kinowej produkcji szybko została „przepchnięta” „Deklaracja pamięci i solidarności Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej i Rady Najwyższej Ukrainy”. W myśl tej tezy miałaby ona ułagodzić stronę ukraińską i wskazać, że Polacy wcale nie myślą o swoich sąsiadach tak źle, jak można by to wnioskować z ekranu, choć część polskich mediów opatrzyła dokument przymiotnikiem „kontrowersyjny”, a sami posłowie mówili o tym, że jest on „pułapką” bądź, znacznie ostrzej – „skandalem”, podkreślali, że pomija kwestię rzezi wołyńskiej, oddaje hołd żołnierzom UPA i służy „zamknięciu ust kresowym działaczom” i zakłamywaniu historii.

Co ciekawe, gdy prześledzi się ukraińskie komentarze na ten temat wydaje się, że nad Dnieprem przede wszystkim odnotowywany jest ten aspekt dokumentu, w którym podkreśla się negatywne nastawienie obu sygnujących go stron do „prowadzenia agresywnej polityki zagranicznej przez Federację Rosyjską, okupacji Krymu przez Rosję, wspierania i prowadzenia interwencji zbrojnej we wschodniej Ukrainie przez Kreml, łamania podstawowych norm praw międzynarodowego oraz układów zawartych z Ukrainą, niestosowania się Rosji do postanowień oraz prowadzenie hybrydowej wojny informacyjnej”, co stanowi zagrożenie dla pokoju i bezpieczeństwa całej Europy”. Ukraińcy widzą w tych słowach nadzieję na to, że tak, jak na Majdanie, narody polski i ukraiński będą potrafiły stanąć ramię w ramię, a Kijów otrzyma przynajmniej moralne wsparcie od Warszawy. Na tym tle ważna jest pamięć o przyczynach i skutkach II wojny światowej – ma ona gwarantować, że unikniemy kolejnego konfliktu zbrojnego i powstrzymamy te, które już się toczą, stąd też wezwanie „wszystkich europejskich partnerów, by zademonstrowali jedność i międzynarodową solidarność oraz chronili zjednoczona Europę przez zewnętrzną agresją”.

„Deklaracja” miała pokazać jednolite stanowisko wobec poczynań Moskwy, czego po stronie polskiej, jak się wydaje, nie uwypuklono dostatecznie. Ideologia i cienie przeszłości kolejny raz przekształciły to, co mogło być słuszne w swej wymowie, w prezent dla Putina. Można powiedzieć, że trudno oczekiwać dobrych relacji, gdy oba państwa mają za sobą trudną wspólną historię, naznaczoną krwią i wzajemnymi pretensjami, jeszcze trudniej, gdy każde z nich ocenia tę historię subiektywnie, nie bacząc na głos z drugiej strony granicy. Próby tworzenia czarno-białej rzeczywistości nigdy nie przyniosły niczego dobrego i to też od wielu lat potwierdzają stosunki polsko-ukraińskie, dziś znów pełne niechęci do sąsiadów, którzy nie chcą pogodzić się ze słowem „ludobójstwo”. Nawet, jeśli na najwyższym szczeblu wydają się one być całkiem poprawne, to daleko im do doskonałości. Polska nie może, a być może nie chce angażować się w wewnętrzne problemy Ukrainy czy działać na rzecz pokoju w Donbasie – pozycja, jaką Warszawa zajmuje obecnie w Europie, uniemożliwia jej pozostawanie adwokatem Kijowa na międzynarodowej arenie. Warto jednak rozważyć, czy tego, co obecnie dzieje się złego na linii Polska – Ukraina, nie uda się przekuć w pozytyw. Film może stać się pretekstem do powołania ośrodków naukowych, w których toczyć się będzie rzeczowa dyskusja, a efekty prac trafią do wiadomości obu narodów nie jako tania sensacja, a rzetelna publicystyka. „Deklaracja” to krok w stronę pokazania światu, że strategiczne partnerstwo polsko-ukraińskie nie jest pustym sloganem i że jesteśmy świadomi zagrożenia ze strony Rosji, któremu jesteśmy gotowi przeciwstawić się wespół z zachodnimi sojusznikami. A niepoważny artykuł mógłby przyczynić się do dyskusji na temat rzetelności mediów.

Jednak aby dokonać takiej wolty obie strony musiałyby dojrzeć do tego by przyznać, że nie mają monopolu na prawdę. Czy są na to gotowe? Można się obawiać, że odpowiedź wciąż brzmi „nie”.

Agnieszka Sawicz
Tekst ukazał się w nr 20 (264) 28 października – 14 listopada 2016

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X