O pracy we Lwowie, konsulu Marku Krajewskim oraz Tomaszu Marku Leoniuku

O pracy we Lwowie, konsulu Marku Krajewskim oraz Tomaszu Marku Leoniuku

„Napisz swoje wspomnienie o Lwowie”.

Tak powiedziała mi koleżanka z dawnej pracy. No dobrze, fajnie – bardzo się cieszę, że i mnie o to poproszono. Ale z drugiej strony to tak naprawdę chciałbym napisać o wszystkim i o wszystkich, których poznałem we Lwowie – no, a jasne, że tak się nie da. Jak tu napisać o tych wszystkich ludziach, z którymi się poznałem, którym zdarzało mi się pomóc albo samemu od nich pomoc dostać. Zdarzało się też dostać po łbie – i samemu też dopiec bliźniemu swemu.

Lwów był dla mnie czymś legendarnym, nierealnym, snującym się gdzieś na granicy myślowych Pól Elizejskich, zapomnienia i świata poznanego. Mój (tego „mój” będzie dużo) pierwszy wyjazd do Lwowa – luty 1992. Już na miejscu, po wielogodzinnej jeździe pociągiem, wysiadam na ciemnym dworcu kolejowym i gramolę się na peron, a tu podchodzi nieznany mi mężczyzna i pyta, czy ja to ja – to był nasz Gienio, kierowca z Agencji Konsularnej (szumnie przez miejscowych nazywanej wtedy na wyrost konsulatem). Zabrał te największe bagaże i jedziemy na kwaterę. Zbaraniałem, że tak bezbłędnie mnie znalazł. Nie było w tym jednak nic dziwnego, bo później dowiedziałem się, że faksowali do Lwowa opisując, jak wyglądam i w którym wagonie będę jechał. To moje pierwsze wspomnienie – takie zwyczajne – dzisiaj obrosło już dobrocią pamięci, jaka miłosiernie gładzi ówczesne warunki, niedostatki i brudny do oporu dworzec.

Wspominam ze łzą w oku kochaną panią Halinę i pana Bogusia, którzy przyjęli mnie wtedy wieczorem – mnie, czyli to „nieszczęście konsularne” – pod dach swego domu. Pani Halina przypominała mi moją matkę, nawet tak samo gotowała niektóre potrawy. Pan Bogusław, tak jak mój ojciec, to rzemieślnik od pokoleń. Często rozmawiałem z nim o różnych warsztatowych sprawach, wykonał później dla mnie parę drobiazgów – prawdziwych cacek ślusarstwa. Wspominam ich i cały dom, rodzinę i mój malutki pokoik (nazywany przeze mnie pieszczotliwie czołgiem) z całą ścianą książek, z których często korzystałem nocną porą.

Po raz wtóry trafiłem do tego pełnego ciepła domu po paru latach, wtedy, gdy pracując ponownie we Lwowie w Wydziale Handlowym Konsulatu, remontowałem mieszkanie służbowe.

Wspominam pierwsze dni pracy w 1992 roku. Plątałem się ze swymi manelami po całym biurze, no bo robiło się po kolei wszystko – od wiz do pomocy prawnej, od akcji kolonijnej do zjazdu weteranów II wojny światowej, od przeglądu prasy do cholera wie jeszcze czego. Lwów i wspomnienia – pierwsze komputery w biurze, jeszcze były takie duże jak zeszyt dyskietki, teraz śmieszne i młodszym kolegom nieznane. Podchodziliśmy do nich nieco nieufnie – a jak walnie prądem? Bez żartów, to niby tylko dwadzieścia lat temu, a sam mam wrażenie, jakby minął wiek. Tak samo było z nowymi samochodami – dwoma fordami. Jak jeździliśmy (ja rzadko, ale zdarzało się) poza Lwów coś załatwiać – to milicja nas zatrzymywała, żeby popatrzeć spokojnie na te zachodnie auta i na ich elektrycznie opuszczane szyby. No cóż, wróciłem do kraju po pół roku, kompletnie zainfekowany tym miastem i jego historią, ludźmi i ich życiorysami.

Minął rok. Los obszedł się ze mną łaskawie. Któregoś dnia późną jesienią 1993 roku jestem u rodziców, a ojciec mówi mi, że ktoś z Warszawy dzwonił i chciał pilnie ze mną rozmawiać. Następnego dnia oddzwaniam, odpowiada jakiś sekretariat (ministerialny) – jadę natychmiast do Warszawy. Spotykam się z pewną wysoką szarżą urzędniczą (która życzyła sobie mnie widzieć), i tu pytanie, kogo znam w Agencji Konsularnej we Lwowie? Cholera! Kogo ja znam? Ja wszystkich znam! Od najwyższego (dosłownie) szefa, pana Henryka Litwina, przez wszystkich konsulów i pracowników, do naszej pani Ziny, dbającej o porządek. „Dobrze – odpowiada ta rozmawiająca ze mną szarża. – To pojedziesz pan do Lwowa!”

Nogi się pode mną ugięły. To nie może być prawda. Wychrypiałem zdenerwowany: „Do Lwowa, to ja mogę jutro, choćby na kolanach!…”

Kolejne wspomnienie to koniec października 1994 roku. Dojechałem do Lwowa z autem pełnym gratów. Późnym wieczorem spotykam się z kolegą z pionu handlowego, pod konsulatem – my prosto z drogi, on prosto z pracy. Razem jedziemy kompletnie ciemnymi ulicami do służbowej kwatery – i gadamy jeszcze z pół nocy. Rano ja do Konsulatu – pod koniec 1993 roku podwyższono rangę placówki – wchodzę do budynku i nagle słyszę radosny kobiecy kwik. To koleżanki tak mnie powitały. Idę dalej przedstawić się, do gabinetu szefa, a tu niespodzianka kolejna, bo wita mnie Marek Krajewski, mój guru nauk konsularnych, dziś niestety już nieobecny na tym padole. Marek pełnił wtedy we Lwowie obowiązki kierownika urzędu. To powitanie bardzo się zresztą przedłużyło, ale dzięki pomocy wyżej wspomnianego, nieocenionego kierowcy Gienia, dotarłem jakoś do domu.

Minęło prawie pięć lat, cudownych lat przeżytych w tym magicznym mieście. Muszę wracać do kraju, na koniec już bez tego pisku koleżanek, ale ze ściskaniem w dołku. Żegnam się ze wszystkimi i kolejnym szefem (niestety – tak samo już w niebieskim konsulacie) Tomkiem Leoniukiem. Nie raz i nie dwa dzwoniłem do niego, bo siedział sam w budynku konsulatu (miał tam mieszkanie służbowe), i pytałem: „Tomek, nie napiłbyś się piwa?” „No!” – odpowiadał Tomek. „A masz?” – pytałem dalej…

Pożegnanie konsula generalnego RP Henryka Litwina. Pamiątkowe zdjęcie przed budynkiem konsulatu przy ul. Iwana Franki 110. Od lewej, z tyłu stoją: Lidia llku (sekretarka), Zinaida Kułyniak (sprzątająca), Eugeniusz Kogut (kierowca), konsul Marek Krajewski (sprawy wizowe i opieki konsularnej), Jacek Klimowicz (intendent), Beata Fedorcio (referent), Anna Litwin (małżonka konsula generalnego), Bogdan Hałas (rzemieślnik dbający o stan techniczny budynku urzędu), Beata Piasecka (kasjerka), konsul generalny Henryk Litwin, Bożena Targońska (referent ds. wizowych, obywatelskich i paszportowych), z przodu siedzi uczennica szkoły nr 10 Gabriela Jacka. Sierpień 1994. (Fot. ze zbiorów Jacka Klimowicza)Wspomnienia o Lwowie. Wszystko wydaje mi się teraz ważne i godne zapisania. Nie umiem lepiej tego powiedzieć – to są wspomnienia o najlepszym kawałku życia, jaki miałem. No dobra, zawiozłem je do Lwowa, i słyszę oczywiście damskie marudzenie: „…ale ja myślałam, że napiszesz bardziej konkretnie o tych, co to ich znałeś. A może i jakaś dykteryjka się trafi?…”

Pewnie, że się trafi! Ma się trafić, to się trafi. Śmiesznych opowieści ze Lwowa dostatek. Jedna z pierwszych i nieco dłuższych opowiastek jest z 1992 roku. Tak jak wcześniej pisałem, w Agencji Konsularnej robiło się wszystko. Akurat trafiłem do wizówki, wydawaliśmy wtedy takie, dzisiaj dziwnie wyglądające, wizy w formie pieczęci, z ręcznie wpisywanymi danymi. Jak zwykle, od rana spora gromadka klientów. Wśród nich babuleńka, ktoś jej pomógł częściowo wypełnić formularz wizowy, ale niezbyt dokładnie. Okienko do podawania dokumentów malutkie, pytam się o coś babci – i nic. No to głośniej – też bez efektu. No to ryknąłem jak ranny żubr, aż się ścianka działowa zatrzęsła. Dobra nasza – babcia nareszcie nie tylko usłyszała, ale i pojęła, o co mi chodzi. Zrobiła, co trzeba, dała papiery i pyta się: „Ile to kosztuji?” „Jak to, ile? Nic”. Co mi tu ktoś będzie z jakąś korupcją wyjeżdżał! Babcia coś sobie pomamrotała pod nosem i odeszła. Po południu wydaliśmy babci, tak jak innym, paszport z wizą. Po obsłużeniu wszystkich zamknęliśmy nasz kramik i… znaleźliśmy pod ławeczką w poczekalni kobiałkę z jajami. Ot, przyzwyczajenie z dawniejszych czasów. Później szef zwrócił mi po cichu uwagę: „Panie Jacku, bardzo proszę nie mówić podniesionym głosem do interesantów, to często są osoby starsze i należy się im odrobina szacunku”. Ale zarządzona przez pana konsula jajecznica dla wszystkich była znakomita.

Temat łapówek jest na Ukrainie legendarny, coś o tym wiem. Przeżyłem kiedyś ten przyjemny dla każdego biurokraty moment, gdy mnie zawiadomiono, że mam odebrać służbowy samochód (wtedy to było coś – volvo S 40!). OK, ale trzeba go odprawić cłowo na Ukrainie. Jadę do celników na obwodnicę miasta. Oczywiście w towarzystwie nieocenionego Jacka Klimowicza, czyli wtedy naszego intendenta. Procedura ciągnie się niemiłosiernie, aż w końcu zatrzymuje się zupełnie, bo ponoć coś jest nie tak z naszymi dokumentami. No jasne, ktoś coś chce od nas i tak daje nam znać, żebyśmy byli bardziej chętni do negocjacji. Wściekły (mija już chyba ósma godzina załatwiania) idę z Jackiem do jakiegoś szefa „na interwencję”. Ten przyjmuje nas też zdenerwowany, bo jego długopis nie działa, a jest to oryginalny szwedzki Ballograph. Widząc to daję mu otrzymany dwa dni wcześniej od szefa, nowiutki Ballograph – i niech tam go sobie bierze!… Ten rozkręca długopis, bierze tylko wkład, zwraca mi obsadkę i klnąc na zachodnią technikę, woła swoją pracownicę, polecając jej natychmiastowe załatwienie sprawy „towarzyszom z Polszczy”! Myślałem, że padnę z wrażenia. Minęło dwadzieścia minut i wyjechaliśmy z kompletem dokumentów.

Wspomniałem wcześniej postać Marka Krajewskiego. Był, podobnie jak paru innych, żywą legendą lwowskiego Konsulatu. Miał swoje „narowy” i mocno skomplikowane losy. Poza tym dysponował ogromną wiedzą historyczną o stosunkach polsko-ukraińskich oraz przebogatym doświadczeniem zawodowym. Bardzo procentowało to w jego kontaktach z mediami, szczególnie gdy zdarzali się napastliwi dziennikarze. Słabo pamiętam teraz jego objaśnienia o detalach i niuansach kroju pisma różnych paszportów (wtedy jeszcze wiele było wypisywanych ręcznie) czy innych dokumentów – wiz, zaproszeń itd. Wydawało mi się to tajemną wiedzą, niemożliwą do ogarnięcia przez zwykłego człowieka. Poza tym Marek kochał życie, dobrą muzykę i swą kolekcję modeli samolotów. Żałuję, że nie dane mi było się z Nim pożegnać. Szczęśliwie mam jeszcze w głowie związane z nim wspomnienia.

Któregoś razu mamy interesanta z paszportem z byłej Jugosławii. Ma wizę niemiecką i chce jechać do Polski. Nie znam się ani na tym paszporcie, ani na niemieckich wizach, no to idę do Marka i proszę o pomoc. Mareczek obejrzał dokumenty i krótko mówi: „Coś mi tu śmierdzi. Dzwoń, Młody (to do mnie) do Kijowa do Messerschmidta (tak żartobliwie nazywał szefa niemieckiej wizówki, noszącego nazwisko Schmidt), znasz niemiecki, to się dogadasz. Dzwonię, wyjaśniam, o co mi chodzi, wysyłam kopię wizy i… czekamy. Klient przychodzi regularnie przez trzy dni, coraz bardziej się piekląc na brak naszej decyzji. Aż dostajemy odpowiedź. Wiza jest lipna, choć bardzo fachowo podrobiona. Mareczek tryumfował… a ja do tej pory nie mam pojęcia, jak się zorientował, że coś jest nie w porządku. No tak, taki był, a ja tylko zazdrościłem mu tej jego ogromnej wiedzy i doświadczenia.

Jacek Gerałt
Tekst ukazał się w nr 7 (203) 15-28 kwietnia 2014

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X