O kanonie wołyńskim

Każdego roku początek lipca jest dla polsko-ukraińskich stosunków czasem wyjątkowo trudnym – wiadomo, rocznica „Wołynia”. Nic tak silnie jak „Wołyń” Polaków i Ukraińców nie dzieli, nic tak silnie nie rozpala nowych polsko-ukraińskich konfliktów, nic tak nie pozwala nam z nadzieją spojrzeć w przyszłość.

Właściwie to nie tyle sam „Wołyń” nas obezwładnia, a właśnie stosunek do niego, opinie o nim, oceny zdarzeń i ludzi. Dla większości Polaków Wołyń to „Rzeź Wołyńska”. Dla Ukraińców Wołyń to „Tragedia Wołyńska”, a coraz częściej „II Wojna Polsko-Ukraińska”. Dwa różne obrazy tego samego czasu, tych samych miejsc, ludzi, wydarzeń. Dwie różne – „polska” i „ukraińska” – narracje ze wszystkimi następstwami wynikającymi z tych różnic. Narracje niemożliwe do pogodzenia – przynajmniej nie poprzez szukanie kompromisów, symetrii, politycznej poprawności. Tak uważam.

Początek lipca to trudny czas dla nas. Dla tych, którzy wierzą, że polsko-ukraińskie pojednanie jest niezbędne, współpraca i sojusz są koniecznością, a wspólna przyszłość jest dla nas wielką szansą. W tych dniach bowiem, obok smutku i zadumy, obok szacunku i modlitwy za ofiary, obok wspomnienia zapomnianych imion – bardziej, jaskrawiej niż zwykle, materializuje się pogarda i nienawiść. Tak, odbywają się dostojne i oficjalne uroczystości, odprawiane są msze i nabożeństwa, święcone krzyże, składane wieńce. Wszystko to jest bardziej lub mniej politycznie poprawne, „uczesane”, dyplomatyczne i tylko niuanse (zauważalne dla fachowców jedynie) w polsko-ukraińskiej historycznej wojnie uczestniczą. Tak jest „tam, na górze”. Natomiast „tutaj, na dole” buszują mniemania i emocje. Złe emocje. Dla mnie i dla wielu jest to bolesne.

Niestety, moim zdaniem już dosyć dawno temu polsko-ukraińskie „historyczne” dyskusje „na dole” przemieściły się ze sfery wiedzy i logiki w sferę wiary i emocji. Piszę i mówię o tym od lat. Piszę i mówię także o tym, jakie to jest dla Polski i dla Ukrainy szkodliwe. Tak się jakoś stało, że stworzono polski i ukraiński „kanon” widzenia i oceniania Wołynia (a poprzez ten „kanon” oceniania Polski i Ukrainy w ogóle). Czarno-biały, jednoznaczny, uogólniający. I uczyniono tak, że wiara bądź niewiara w niego ma charakter systemu zero-jedynkowego. Każda próba – czy to Polaka, czy to Ukraińca – „wychylenia się” poza „kanon” skutkuje odsądzeniem od czci i wiary, napadem, znieważeniem. Przy czym – to znowu uwaga dla „czytających inaczej” – pod pojęciem „wychylenie się” wcale nie rozumiem relatywizacji czegokolwiek, poświęcania prawdy na ołtarzu pragmatyzmu, czy politycznej poprawności. Jednym słowem albo wyznajesz „kanon”, albo zdrajcą jesteś! „Kanon” wie wszystko, wszystko ocenia, wszystko przewiduje! Nie szukaj, nie czytaj, nie myśl, nie oceniaj – masz „kanon” i już!

Piszę o „kanonie” – cóż to za twór taki? Otóż to przygotowany przez przeróżnych „ekspertów” i „wszystkowiedzących” niezmienny i niedopuszczający jakiejkolwiek dyskusji (tak w ogóle jak i w szczególe) szablon wiedzy i ocen odnoszących się do Wołynia, który dalej skutkuje (wywodzącą się z jego ocen) oceną całościową Polski lub Ukrainy. Wiedza w tym szablonie przepuszczona jest zazwyczaj przez specyficzne sito – takie, by prezentowane fakty były jednoznaczne, jaskrawe i użyteczne dla formułowania pożądanych ocen. Oceny są ostre, skrajnie radykalne, jaskrawe. Czy „kanon” kłamie? Nie, to nie tak! „Kanon” uogólnia, generalizuje, przemilcza, przejaskrawia, podkolorowuje, pomija, nadinterpretuje, wyciąga nieuzasadnione wnioski, odwołuje się do emocji. Oczywiście jest w nim i część prawdy, tyle że często służy ona temu, by uwiarygodnić to, co w „kanonie” do końca prawdą nie jest. Dlatego właśnie, ze względu na jego strukturę i zawartość, autorzy „kanonu” nie lubią spotkań z posiadającymi o Wołyniu wiedzę i wolą, by ludzie ograniczali się w swych sądach o Wołyniu do tego, co oferuje im „kanon” właśnie.

Moja walka z „kanonem” nie jest absolutnie ani relatywizacją, ani zaprzeczeniem „Rzezi Wołyńskiej”. Jest to walka z niewiedzą, która pozwala autorom „kanonów” tak Polaków, jak i Ukraińców „wcisnąć” w ich ramy i tym samym uniemożliwia nam podjęcie jakiejkolwiek próby zrozumienia tego jak i dlaczego akurat tak myślimy i oceniamy – w tym Wołyń. Wielokrotnie już pisałem – moim zdaniem to pojęcie przez Polaków ukraińskiego postrzegania sprawy, a przez Ukraińców polskiego jest celem realnym do osiągnięcia w polsko-ukraińskiej dyskusji historycznej, a nie „wypracowanie” wspólnego punktu widzenia. I właśnie to wzajemne zrozumienie (uwaga – wcale nie zaakceptowanie!) może się stać w przyszłości fundamentem pojednania. Mam takie idealistyczne (może) przekonanie.

Uważam za wielki, a sprzyjający panoszeniu się „kanonu” problem to, że zarówno Polacy, jak i Ukraińcy (w znamienitej większości) wiedzą o Wołyniu bardzo niewiele. Tak, znają polski i ukraiński „kanon” – i tyle. Tymczasem po wielu latach studiowania Wołynia jestem przekonany, wiem, głoszę i przekonuję, że aby rozmawiać, dyskutować, sprzeczać się, oceniać, potępiać – trzeba mieć gruntowną o Wołyniu wiedzę. To, co się w latach 1943–1945 na Wołyniu stało, jest zbyt skomplikowane, by wszystko można było „wcisnąć” w czarno-białe obrazy i zero-jedynkowe oceny. Znowu uprzedzam, że „czytający inaczej” już nawet taką opinię za „relatywizację” uważają! Dla nich istnieje „kanon” i nic więcej! Krok w lewo, krok w prawo i konwój strzela bez ostrzeżenia! Dlaczego tak? Bo wiedza daje możliwość uczciwego i samodzielnego myślenia i oceniania. Bo wiedza przenosi polsko-ukraińską dyskusję ze sfery emocji w sferę logiki, a tego autorzy tak polskiego, jak i ukraińskiego „kanonu” bardzo nie lubią.

Tak, rozumiem – znowu na stronach przezacnego Kuriera Galicyjskiego ja bardzo teoretycznym rozważaniom się oddaję. Tak jest! Ale ja świadomie nie o polsko-ukraińskiej historii piszę, a o tym jak Polacy i Ukraińcy o niej dyskusję wiodą. Nie po raz pierwszy proponuję by się temu przyjrzeć – może właśnie zwrócenie uwagi na to, co zazwyczaj uwadze umyka, na rezygnację z samodzielności sądów, na korzystanie z „kanonów”, pozwoli nam wyrwać się z pułapki dwóch równoległych monologów (polskiego i ukraińskiego), zrozumieć, a może i pojednać w końcu. Dlatego też nie opisuję zawartości ani polskiego, ani ukraińskiego „kanonu” bo o historii zmuszony byłbym pisać – a nie chcę!

Nie piszę o historii (chociaż bezsprzecznie Ona zawsze jest gdzieś w tle moich wywodów) także z innego powodu. Nie, to nie mój brak wiedzy o „Wołyniu” jest przyczyną. O tym co się stało wiem wiele i z różnych źródeł – nie chcę się chwalić. Także nie ze strachu przed krytyką w historyczne rozważania się nie wdaję – inne są tego przyczyny. Tak, mam własne opinie i oceny. Tak, mam także (i może to jest najistotniejsze) liczne o „Wołyń” pytania, na które od lat nikt nie potrafi mi odpowiedzieć – ani Ukraińcy, ani Polacy. Jednym słowem – mam swoje o „Wołyniu” sądy, które (co chyba jest oczywiste) za słuszne uważam. Jednak, aby o nich opowiedzieć, nie krótki monolog byłby mi potrzebny (a nim jest przecież ten tekst), lecz żywa, wielogodzinna, a może i wielodniowa dyskusja, w której opinie można by było na bieżąco konfrontować, dyskutować, weryfikować i uzgadniać. Już kilkakrotnie przyszło mi się przekonać – łamy najprzezacniejszego Kuriera Galicyjskiego to nienajlepsze miejsce na historyczne dyskusje.

Dlatego właśnie znowu, z uporem maniaka, mechanizmy staram się badać. Tym razem „mechanizm kanonu”. Ten, który zwalnia od myślenia, od wiedzy, od poszukiwania ocen. Ten, który jest równie niszczący polsko-ukraińskie sprawy tak po polskiej, jak i po ukraińskiej stronach. Ten, którego kontemplację, absolutnie bez szkody dla meritum sprawy – oceny Wołynia, oceny jego ludzi i czasów – można porzucić.

Wiem, nie jest łatwo się zdyscyplinować – „kanon” odrzucić i albo zdobyć wiedzę, albo milczeć. Nie każdy znajdzie na to w sobie chęć i siłę. Nie każdy ma możliwość. Nie każdy potrafi. Nie każdy się pokusie oprzeć zdoła. Przecież prasa, telewizja, Internet są rozpalone do białości artykułami, relacjami, opiniami tak o Wołyniu, jak i o rocznicowych obchodach. Prezydenci, prezesi, generalicja – odwiedzają, wizytują, składają wieńce, odznaczają. Jednym słowem tyle się dzieje, że milczeć nie sposób. Do tego – jakże to proste – dla tych, którzy niewiele wiedzą, czeka (zdawać by się mogło) jedynie prawdziwy, logiczny, wszechogarniający, zgrabny, modny i wygodny w użyciu „kanon” – tak dla Polaków jak i dla Ukraińców. Jednak, moim zdaniem, warto sobie dyscyplinę narzucić. Inaczej nie prawdzie i swoim ojczyznom służyć będziemy, a autorom „kanonów” i ich celom.

Artur Deska
Tekst ukazał się w nr 13 (305) 17-30 lipca 2018

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X