Na żadnej imprezie nie ma takiej magii… Galicyjska Jesień Literacka Andrzej Grabowski, prowadzi samochód, jadąc z autorami na kolejne spotkanie

Na żadnej imprezie nie ma takiej magii… Galicyjska Jesień Literacka

Dwa tygodnie trwała 25. jubileuszowa Międzynarodowa Galicyjska Jesień Literacka.

W tym roku jej tytuł brzmiał: „Polska – Ukraina – jednym głosem”. Galicyjska Jesień Literacka już od lat jest wydarzeniem w życiu literackim Polski, a od trzech lat również Ukrainy. Ale organizator tej znakomitej imprezy poetyckiej – poeta, prozaik, kawaler Orderu Uśmiechu Andrzej Grabowski już marzy o poszerzeniu MGJL Słowację. Tylko tak, mówi, Jesień Literacka może być naprawdę Galicyjska.

Program Jesieni Galicyjskiej jest tak ściśle ułożony, że nie było czasu na wywiady przy stoliku. Z organizatorem i uczestnikami tego święta poezji rozmawialiśmy w drodze na spotkania literackie do różnych miejscowości, czasem w najdalszych zakątkach po obu stronach granicy ukraińsko-polskiej.

Andrzej Grabowski, organizator Międzynarodowej Galicyjskiej Jesieni Literackiej, poeta: „…na żadnej imprezie nie ma takiej magii… My, można powiedzieć, tworzymy spektakle” (w drodze do Łopusznej pod granicą słowacką, 9 października).

Dlaczego jesień właśnie?
Niektórzy pytają – a dlaczego Galicyjska? Bo Galicja w czymś zaborami pachnie. Ale moi kochani, ja powiem tak: to jest nasza historia, taka rzecz miała miejsce na tychże terenach Polski Południowej, części Ukrainy, Słowacji. Żyło tu kilka nacji – tak jak we Lwowie, Lwów jest najlepszym przykładem, bo Lwów był stolicą tejże Galicji – żyli obok siebie Polacy, Żydzi, Ukraińcy, Niemcy, Rosjanie, i ci ludzie we wzajemnym poszanowaniu tworzyli niesamowite rzeczy, bowiem zawsze na styku kultur powstają największe wartości. I stąd taka tęsknota za tym, że tak powinien wyglądać świat, że ludzie powinni łączyć się ponad podziałami. A szczególnie literatura i poezja ma tą możliwość przenikania ponad granicami.

Po stronie ukraińskiej przy tej Jesieni Literackiej towarzyszyło nam przesłanie „Polska-Ukraina: jednym głosem”. Bo powinniśmy jak najczęściej mówić jednym głosem jako bracia-Słowianie, to po pierwsze. Po drugie, pokazywać światu, że to jest jedna z dróg, która powinna łączyć ludzi. Zamiast stawiać barykady, powinniśmy budować mosty. Żeby pokazywać światu, co ludzi łączy – a łączą nas wspólne korzenie, kultura, sztuka, literatura. Po to nas Pan Bóg wyposażył w to, co posiadamy, by się dzielić z innymi. Poezją się trzeba dzielić jak kromką chleba. A czasami, jak pisał mój przyjaciel Henryk Cyganik, „poezję trzeba nie tylko recytować, ale nawet wykrzyczeć”. Tym, co nam w duszy gra, boli, a najlepiej jak najczęściej dzielić się radością. Często dzieciom na spotkaniach mówię: „słuchajcie, uśmiechu nie ma na półkach sklepów, a to jest tak wielki dar od pana Boga, którego potrzebuje każdy człowiek. Więc trzeba nim się dzielić, obdarowywać bliźnich, a jego i tak nigdy nie ubywa – wręcz przeciwnie: pomnożony po wielokroć, wraca do nas w postaci pięknego wybuchu entuzjazmu”. Wtedy dopiero postrzegamy piękno świata, kiedy zaciera się różnica między ludźmi.

Czy jest różnica w odbieraniu poezji przez słuchaczy w regionach, gdzie odbywa się Jesień?
Od lat zatracają się różnice między wsią a miastem. Media doprowadziły do tego, że każdy ma szybki dostęp do ciekawych informacji. Internet spowodował, że młodzi ludzie szybko się informują o rzeczach, które sami uważają za ważne, natomiast jeśli chodzi o literaturę, to biblioteki w tej chwili nie mają jakichś większych problemów z nabywaniem nowości. To jest bardzo istotne i bardzo ważne. Patrząc na teren, który obejmuje MGJL, uważam, że myśmy zapracowali na to, że zainteresowanie literaturą w regionach galicyjskich jest dosyć duże. Jeśli Jesień potrafi wygenerować w sobie tę siłę, że oprócz normalnego spotkania i lekcji literackich jest jeszcze koncert połączony z kiermaszem, to tworzy się pewne zapotrzebowanie i ludzie przygotowują się na to z roku na rok, pytają: a kto przyjedzie? Czy będzie to ktoś, kogo znają? Czasami oczekują na tych ludzi, których już poznali, z którymi się zaprzyjaźnili, a czasami ktoś dopiero pojawia się nowy, i okazuje się, że albo jest przyjęty, albo stosunek będzie obojętny.

Andrzej Grabowski, prowadzi samochód, jadąc z autorami na kolejne spotkanie

Jak to się zaczynało?
Zaczynało się od konkursu o „Laur poezji Pogórza”. Ja nie zaprosiłem tylko laureatów – zaprosiłem na samym początku 147 ludzi, którzy przysłali swoje wiersze na konkurs o Laur Skamieniałego Miasta i Laur Pogórza. Wtedy byłem szefem placówki, miałem do dyspozycji określone środki i mogłem to zrobić. Zorganizowałem z moja grupą młodych poetów „Rydwan” w 1978 roku „Noc Poetów” pod pomnikiem Adam Mickiewicza w Tarnowie. Od tego zaczęło. Po tej imprezie dyr. Wydziału Kultury w Tarnowie Eugeniusz Kapralski powiedział, że przeniesie Wydział Kultury do Ciężkowic, więc Józef Trędowicz z Tygodnika „TEMI” i kilku ludzi kultury wsparli nasze plany i zostały zorganizowane I Tarnowskie Spotkania Literackie, na które zaproszono 50 autorów, w tym 30 członków Związku Literatów Polskich i 20 Młodych Autorów z Klubu Młodych Pisarzy, którego byłem szefem w Tarnowie.

To się od tego zaczęło. A później był ogólnopolski festiwal literacki Pogórza, i z biegiem czasu, kiedy coraz więcej przyjeżdżało do nas ludzi spoza Kraju, przyszedł pomysł, żeby poszerzyć tę krainę poezji. Później do Małopolski dołączyłem Podkarpacie, weszliśmy też na teren świętokrzyskiego i od trzech lat jesteśmy na Ukrainie, w ten sposób poszerzając nasze propozycje i teren działalności. W tym roku przyjechała z nami mocna grupa. Udało się zabrać Janka Dydusiaka (Sydney), przyjechał Geza z Węgier, Stockman z Rosji i parę jeszcze innych fajnych ludzi. A jeżeli się jeszcze zaprasza twórców, którzy potrafią zaśpiewać balladę, piosenkę, to robi się estrada literacka.

Czyli coraz szerzej nie tylko pod względem terenu, ale i jakości?
Dokładnie. Bo towarzyszyła tej Jesieni wystawa grafiki Artura Grabowskiego z polskiej strony i fotografii Wołodymyra Harmatiuka z ukraińskiej strony. Grafika inspirowana literaturą, takie literackie metafory. A w fotografii Włodka jest szalenie dużo poezji. To są opowieści, to są momenty uchwycone gdzieś tam na gorąco. Dla dobrego oka i dobrego fotografa uchwycenie niektórych scen jest czasami niesamowite, powstaje nieomal poemat.

MGJL ma 25 lat, ale historia tego festiwalu sięga o wiele dalej… sprzed 35 lat? Pamiętasz, kto pierwszy przyjechał na ten festiwal?
Tak. To byli Tadeusz Śliwiak, wielki nasz poeta, który był urodzony we Lwowie, skończył szkołę teatralną, ale zamiast iść do teatru, zaczął pisać poezję. Jest to jeden z wybitniejszych poetów polskich. Henryk Cyganik, twórca słynnego kabaretu „Pod budą”, dziennikarz, którego ochrzciłem „podwodnym góralem”, bo on się urodził w tym miejscu, gdzie teraz jest Zbiornik Czorsztyński. Regina Turkiewicz, późniejsza żona Henryka Cyganika, Andrzej Żmuda, wtedy redaktor „Prometeja”, poeta, krytyk literacki, wydawca, Andrzej Krzysztof Torbus, współtwórca legendarnej krakowskiej grupy Tylicz, Wojciech Kawiński, poeta, urodzony w Dębicy, jeden z ciekawszych poetów nie tylko krakowskich, ale też polskich.

Czy są jakieś określone kryteria zapraszania poetów?
Szczerze powiedziawszy, kryteriów prawie nie ma. Czyli w sensie takim, że nie jest to jakoś ściśle określone, że taki a taki autor, który jest zapraszany, ma posiadać takie a nie inne predyspozycje. Zasada jest taka, że powinien to być człowiek, który w jakiś sposób wyróżnia się wśród pozostałych w tej samej profesji. To jest pierwsza rzecz. Druga – ten człowiek powinien przyciągać otoczenie i musi być takim, kto potrafi energię własną przekazać innym. I obojętne czy jest to poeta, czy prozaik, czy artysta, który tylko współpracuje z literatami. To są pewne zasady. Czasami poznajemy na swojej drodze kogoś, kto emanuje ciepłem, kto ma wiele pozytywnych cech, więc warto, żeby go poznali inni. Bo być może to będzie dla nich okazja, żeby sami na siebie spojrzeli z innej perspektywy. I to są takie ogólne zasady uczestnictwa w Galicyjskiej Jesieni Literackiej. Bo tu bywają tak ci, którzy mają bardzo, bardzo wielki dorobek, jak też ci, którzy się dopiero uczą od mistrzów. Te wzajemne relacje mają służyć tworzeniu twórczej atmosfery i sprzyjającego klimatu. Ten klimat udaje nam się przez lata utrzymać. Bo bywa, że ci najwięksi niespodziewanie odchodzą na drugą stronę tęczy czy drugą stronę błękitu, i pozostawiają po sobie jakąś pustkę. Tę pustkę trzeba w jakiś sposób wypełnić. Stąd niektórzy z nas, jak to mówią, na tej jesieni dojrzewają artystycznie, z biegiem czasu, z roku na rok, ale również w jakiś sposób poprzez wytyczone wcześniej szlaki przez tych poprzedników wielkich. Starają się podążać ich tropem po to, żeby nie zagubić tego, co wytworzyli ich poprzednicy. Są jak kule śniegowe, które toczą się z góry nabierając wiedzy i doświadczenia. A klimat i atmosfera tej Galicyjskiej Jesieni właśnie tworzy taką ciepłą rodzinną atmosferę wzajemnej wymiany twórczej, obecności doznań i doświadczeń. Atmosfera nie może – nie daj Boże! – być sztywna, bo od razu wszyscy wyczują, że coś jest nieszczerego. Spontaniczność wielu z nas powoduje to, że na salach, gdzie spotykamy się na lekcjach, warsztatach, na literackich koncertach, wszędzie udaje nam się utrzymać fascynację i zaciekawienie. To jest właśnie jedna z pięknych wspaniałych rzeczy, którą udaje się utrzymać przez wszystkie lata: spontaniczność, szczerość i prawdę wypowiedzi twórczej.

I tyle lat nie zdarzało się tak, że autor i publiczność nie potrafili usłyszeć jeden drugiego?
Nie zdarzało nam się, żebyśmy popełnili jakiś niewypał – przez te wszystkie lata nabyliśmy takiego doświadczenia, że raczej jeśli by ktoś, nie daj Boże, miał otrzymać tak zwaną „żółtą kartkę”, no to wiadomo, że na przyszły rok nie będziemy takiego zapraszali. To się zdarzyło przez całą historię może dwa razy. Ale nie popełniamy takich pomyłek, wszyscy znamy swoje środowiska, wiemy, kto w nich zasługuje na zainteresowanie, kto cieszy się dobrą opinią, jest bardzo ciekawym, interesującym autorem, ale również ciekawym człowiekiem. Bo albo jest ta magia i chemia pomiędzy ludźmi, którzy się gromadzą na tego typu imprezach, i autorem, albo na nią trzeba ciężko pracować. To zależy od człowieka. Przeważnie nam zdarzało się, że ludzie, których zapraszaliśmy, potrafili swoją osobowością zainteresować salę, a jeżeli ma ciekawą osobowość, to znaczy, że będzie miał o czym mówić, może mieć ciekawe pióro i fascynujące utwory. Bo poezją nie wolno zmęczyć. Bo wtedy nie będzie żadnego odbioru. Zmęczeni biegiem wokół dóbr doczesnych, potrzebujemy wytchnienia i refleksji, potrzebujemy okładów dla zmęczonej duszy. Ja wiem, obserwując moich przyjaciół, kolegów, autorów, że idziemy we właściwą stronę, że poszerzamy piękniejszą stronę świata, że każdy z nas się stara dać z siebie jak najwięcej, i nie ma tutaj jakiegoś egoizmu, że ja jestem najważniejszy. Ja zawsze tak mówię, niezależnie od tego, kto tu przyjeżdża. Przyjeżdżali bardzo wielcy autorzy, można powiedzieć, z najwyższej półki, od Ernesta Brylla po Jerzego Harasymowicza, czy najwybitniejszego nestora polskiej satyry, mego najzacniejszego przyjaciela Lecha Konopińskiego i oni natychmiast wchodzili z własnym bagażem pozytywnych zachowań w naszą grupę rodzinną. Oto jest taka osobliwość tej naszej Jesieni.

A inne polskie festiwale literackie?
Jest parę imprez w Polsce. Niektóre popadły w rutynę, inne troszeczkę się skurczyły. Odbywają się dwa-trzy dni i koniec. Nasza ciągle się rozwija i rozszerza. Był konkurs poetycki na Pogórzu. Dalej stała się Jesień Międzynarodowa na terenie trzech województw Polski z uczestnictwem autorów z ponad kilkunastu krajów świata. I trwało to tydzień. Teraz już trzy lata trwa nasza Jesień przez dwa tygodni i rozszerzyła się na Ukrainę, na tereny byłej Galicji. No i jeszcze, na żadnej imprezie nie ma takiej magii, chemii, nie ma takiej osobowości żadna impreza, jak ma nasza. Ponieważ jeśli to jest tylko grupa dwudziestu paru osób, to bardzo łatwo ją zintegrować, bardzo łatwo stworzyć taki zespół. Ja już nie mówię o tym, że wszyscy razem spotykają się na scenie, bo tu się tworzy wtedy widowisko, coś w rodzaju spektaklu. I reżyserem nie jestem ja, ani nikt inny, bo tu nie ma żadnego scenariusza, tylko jest współpracująca z nami publiczność. I trzeba szybko reagować na to co się dzieje – aha, chwileczkę, kierujemy się w tę stronę, a tu naraz robi się smutno, no bo ktoś akurat z takim utworem wyszedł, bo czuł taką potrzebę…To natychmiast ktoś inny, za chwilę swobodną balladą wprowadzi nas w zupełnie inny klimat. Aby lekką piosenką literacką czy balladą porwać publiczność. Staram się nad tym wszystkim czuwać. I robi się wtedy znowu coś pięknego, cudownego, wspaniałego. Można powiedzieć, że tworzymy właśnie na tych koncertach spontaniczne spektakle. I to jest cudowne, bo każdy z nas stara się być współtwórcą koncertu, współautorem widowiska i aktorem bez napisanej roli, ambasadorem literatury, bo coś takiego ma miejsce.

Czyli nie jest to sztuczne, tylko jest to na zasadzie takiej, że ja wyjmę to, co jest tam w środku, co mam w sercu, co jest cząstką mnie samego, co jest przejawem mojej osobistej reakcji na to co w świecie jest interesujące i ciekawe, czym ja osobiście żyję. Tego się nie da zamknąć w jakimś jednym schemacie, nie da się zdefiniować w kilku zdaniach, bo za każdym razem sam siebie zaskakuję. A jak już coś nas nie cieszy, to w tym momencie popada się w rutynę… I to się wyczuwa. Jak nie ma spontaniczności, to nie ma tej magii. Ona zaczyna po prostu zanikać. Bo albo ja to robię, bo daje mi to szaloną radość i przyjemność, albo ja to robię, bo wpadłem w jakiś rytm, co nie jest dobre.

Nigdy Pan nie doznał rozczarowania?
Do tej pory nigdy nie było rozczarowania, bo gdyby było rozczarowanie, to by może trzeba było poszukiwać innych środków wyrazu, innych możliwości przekazu, a tak, to wszystko idzie w dobrym kierunku. I nabiera coraz to największego rozpędu i jest to zawsze na najwyższym poziomie.

Mówi Pan o możliwym rozszerzeniu MGJL na Słowację. Czy to dalekie plany?
Te plany mogą się spełnić. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy to będzie za rok, za dwa. Bo to może być bardzo szybko. Może, już kolejna Jesień. Nie wiem. Może następna dopiero. Ale każdy plan, który człowiek gdzieś tam sobie zakłada, to jest jakieś sięgnięcie po kolejne marzenie, które może być spełnione. A jak człowiek jest konsekwentny w tym, co robi, to jest wielka szansa, że powinno się spełnić. Tak jak parę lat temu ludzie nie mogli powiedzieć na pewno, że wejdziemy na Ukrainę. A ja mówiłem: ale dlaczegoż nie? Jeżeli to jest Jesień „Galicyjska”, to ona powinna się odbywać po obu stronach granicy – i w Polsce, i na Ukrainie, bo dopiero wtedy będzie pełna. Bo to jak dwa skrzydła ptaka. Bo ptak o jednym skrzydle to jest, powiedziałbym, kaleką. Dlatego musi mieć dwa skrzydła, jeśli chce unieść się w niebo, jeśli ma później z tej perspektywy oglądać świat, opisywać go po to, żeby ten przekaz był najwierniejszy, najprawdziwszy, jak najuczciwszy. ja w każdym bądź razie przewiduję bardzo optymistyczny obraz na przyszłość.

Posłużę się tą metaforą o ptaku. W niewoli ptak może umrzeć. Czy nie obawiasz że ta Jesień, ten wolny ptak wyfrunie i nie wróci?
Nie. Wolny ptak będzie zawsze powracał do swojego gniazda, będzie zawsze krążył nad tym krajobrazem, z którego wyrósł. Nie obawiam się tego, wręcz przeciwnie – jestem pewien takiej wielkiej nadziei… A jeśli odleci troszkę dalej, to nabierze jeszcze większej perspektywy, i może będzie jeszcze mądrzej, i potrafi gospodarować tym wszystkim, co mu powierzono. Bo na tym będzie to wszystko polegać, że obejmując coraz inne i większe obszary, będziemy nabierali również pokory do tego, co do tej pory zrobiliśmy, może się okaże, że z perspektywy będzie to wyglądać jeszcze inaczej, że czegoś się znowu nauczymy. Gołębie, jaskółki, bociany zawsze wracają.

Rozmawiał Wolodymyr Harmatiuk
Tekst ukazał się w nr 21 (241) 17-30 listopada 2015

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X