Na straży pamięci

Na straży pamięci

Zielonogórzanin urodzony w Łucku. Nasz bliski sąsiad. Autor „Skarbów pamięci”, nagrodzonych laurem za najlepszą książkę popularno-naukową. Pasjonat, który kilkadziesiąt lat swego życia poświęcił dla ocalenia pamięci o Kresach Wschodnich. Z Tadeuszem Marcinkowskim rozmawiała Monika Narmuntowska-Michalak.

Panie Tadeuszu, od wielu lat mieszka Pan w Zielonej Górze. Znając Pana ogromny wkład w zachowanie pamięci o przedwojennym Wołyniu, odnoszę wrażenie, że tak naprawdę nigdy nie opuścił Pan swojego rodzinnego Łucka…
Tak, to prawda. Łuck cały czas jest obecny w moim sercu i w mej pamięci. Tam się urodziłem, tam przeżyłem najpiękniejsze chwile swojego dzieciństwa. Rodzice, przyjaciele, szkoła, ulubione miejsca zabaw i spotkań, tworzą jakby moją duchową wyspę, na którą wracam myślami i wspomnieniami każdego dnia. Wciąż mam w pamięci rodzinny dom na Zamkowej, wieże zamku Lubarta czy tonące w zieleni dworki na Krasnem. Pomimo upływu lat dziś bardzo wyraźnie widzę drogie twarze bliskich, przypominam sobie wspólnie spędzone chwile, na przykład te z Miłką i Szurką Dubniakami, najbliższymi towarzyszami mych dziecięcych lat.

Pasja i wielka tęsknota za utraconym Wołyniem, a z nich to właśnie narodziły się „Skarby pamięci”. Dla Kresowian i nie tylko, bezcenna publikacja, koncentrująca się głównie na życiu w przedwojennym Łucku, ale także ukazująca losy rodziny Marcinkowskich. Choć wcześniej znałam historię Pana ojca, dopiero w trakcie lektury uświadomiłam sobie jej tragizm…
Wszystko, co związane jest z moim ojcem, Janem Marcinkowskim, jest wciąż dla mnie tak samo trudne i bolesne. Ojciec to dla mnie postać szczególna, odegrał ogromną rolę nie tylko w moim dzieciństwie, ale i w całym moim dorosłym życiu.

Był pracownikiem sądownictwa, ale to chyba nie najważniejsze?
Ojciec to przede wszystkim gorący patriota, uczestnik wojny w 1920 roku, darzący wielką sympatią marszałka Piłsudskiego. Mnie i moją starszą siostrę uczył nie tylko historii Polski, ale też szacunku i miłości do niej. Pamiętam, jak któregoś dnia przyniósł do domu epidiaskop i wyświetlał przeźrocza ze scenami historycznymi, zdjęciami przywódców naszego państwa i zabytkami Krakowa czy Warszawy.

Jan Marcinkowski należał też do Związku Strzeleckiego. Jaką pełnił w nim funkcję?
Ojciec był komendantem jednego z dwu oddziałów Związku, z siedzibą w zamku Lubarta. Oddział posiadał własne zbiory biblioteczne, a swoich członków wychowywał w duchu wielkiego patriotyzmu i bezinteresownej pracy na rzecz innych.

(Fot. Andrzej Michalak)Notatka z tygodnika ,,Wołyń” z 1935 roku: „dzięki ofiarnej pracy Jana Marcinkowskiego prawie wszystkie sekcje sportowe posiadają własny sprzęt”. Jakie dyscypliny sportu uprawiali podwładni Pana ojca?
Oddział na zamku Lubarta został podzielony na różne sekcje, a była to m.in. grupa narciarska, piłki nożnej, boksu, a nawet ping-ponga. Wszystkie one zostały wyposażone właśnie dzięki staraniom mojego taty, który był w Łucku znany i bardzo szanowany. Cechowała go niezwykła pogoda ducha, uwielbiał towarzystwo, śpiew, grał na mandolinie. Bardzo lubił pieśni patriotyczne, ale również popularne wówczas przeboje, jak ,,Umówiłem się z nią na dziewiątą”.

Jak czytamy w „Skarbach pamięci”, ostatni raz widział Pan ojca 9 grudnia 1939 roku. Podczas gdy NKWD przeszukiwało mieszkanie, a potem aresztowało ojca, Pan leżał w łóżeczku udając, że śpi…
I dziś pamiętam ten wielki strach, strach, by otworzyć oczy i spojrzeć na ukochaną osobę. Ojciec podszedł do mnie, pocałował, a ja tylko w ułamku sekundy dostrzegłem sylwetkę ojca już w drzwiach. Enkawudziści zabrali wszystkie dokumenty, legitymacje oraz dwa rodzinne albumy i liczne luźne fotografie.

Ojciec Pana został osadzony w więzieniu w Łucku, gdzie przebywał do kwietnia 1940 roku, potem ślad się urwał…
Tak, wszelkie starania podejmowane przez moją matkę o dotarcie do jakichkolwiek informacji, związanych z dalszym losem ojca, były bezskuteczne. Dopiero w 1989 roku, kiedy można było zacząć mówić o tym, co przez lata zakrywała klauzula milczenia, podjąłem żmudną pracę, by odnaleźć odpowiedź – jak zginął Jan Marcinkowski. Zamieszczałem notatki w różnych czasopismach, wysyłałem listy do instytucji w kraju, w ZSRR, a potem w Rosji, ale odpowiedzi nie było. Dopiero w 1994 roku, po przekazaniu przez władze Ukrainy list Cwietuchina, okazało się, że nazwisko ojca figuruje na liście śmierci.

Czyli nie Katyń, który również był brany pod uwagę…
Nie, ojciec został rozstrzelany w Kijowie i pochowany w zbiorowej mogile w Bykowni. Wraz z córką byliśmy w Kijowie w 2012 roku. Wzięliśmy udział w uroczystości otwarcia i poświęcenia czwartego cmentarza katyńskiego – Polskiego Cmentarza Wojennego w Kijowie-Bykowni. Dopiero po 72 latach mogłem pożegnać się z ojcem i zapalić znicz na jego grobie.

Kiedy aresztowano ojca, został Pan z mamą i siostrą. Pana mama, Olimpia Marcinkowska z domu Martyńska, była rodowitą wołynianką. Ze stronic ,,Skarbów pamięci” wyłania się elegancka kobieta, znakomita gospodyni, mocno związana z rodziną i rodzinnym miastem…
Kiedy dziś wspominam mamę, pierwsza myśl z nią związana, to nasze życie na Syberii. To właśnie z mamą i z siostrą Leokadią w 1941 roku zostaliśmy zesłani do Okoniesznikowa, w omskiej obłasti. Ciepły, majowy dzień, ciężarowy samochód, stukanie do drzwi i nasza całkowita bezradność wobec enkawudzistów. Przerażenie, strach i niepewność, pośpiesznie pakowane rzeczy. Mamie wszystko leciało z rąk, doskonale zdawała sobie sprawę, jaki był cel wizyty enkawudzistów.

Pan zabrał wtedy ze sobą dwie książki…
Tak, zapakowałem do torby ulubione powieści: „Potop” i „Orli Szpon”. Miałem wtedy 9 lat. Po 20 dniach podróży rodzina została zakwaterowana w Okoniesznikowie i zamieszkaliśmy we trójkę w ziemiance, gdzie w czasie syberyjskich mrozów włosy przymarzały do pryczy, a mleko w wykopanej ziemi natychmiast zamarzało w blok białego lodu. Żyliśmy w niezwykle ciężkich warunkach, najczęściej głodowaliśmy i wciąż byliśmy zmarznięci, ale była mama, która z niezwykłą dzielnością walczyła o nasze przeżycie. Mocno wierzyła, że na Syberii nie zostaniemy na zawsze. Chodziłem do rosyjskiej szkoły i byłem w niej jedynym Polakiem, mama bardzo dbała, bym pamiętał, kim jestem. W domu rozmawialiśmy tylko po polsku, na głos czytaliśmy książki, które udało się zabrać z Łucka, odmawialiśmy wspólnie modlitwy. Mama starała się również, by syberyjskie wigilie były choć w części namiastką tych polskich, choć było to niezmiernie trudne. W 1944 roku, po ogromnych staraniach mamy i rodziny, udało się opuścić Okoniesznikowo i wrócić do Łucka. Na chwilę, bo tam już był inny porządek. Mama z bólem serca podjęła decyzję o opuszczeniu rodzinnego Wołynia i tak w 1945 roku przyjechaliśmy do Torzymia, niedaleko Zielonej Góry.

Wracając jeszcze do przedwojennego Łucka, chcę zapytać o ks. Władysława Bukowińskiego, proboszcza łuckiej katedry. Czy pamięta Pan tę niezwykle ważną dla Kresów postać?
Ulubionym miejscem naszych dziecięcych zabaw był staw nieopodal mojego rodzinnego domu. Właśnie tam bardzo często przechadzał się ksiądz Władysław, a widząc nas, zawsze zatrzymywał się, rozmawiał, gładził po głowie. Byłem dzieckiem, ale odczuwałem w tym kapłanie wielką mądrość i siłę. Ksiądz Bukowiński towarzyszył na łuckim dworcu tym, którzy w bydlęcych wagonach odjeżdżali w nieznane. Błogosławił, pocieszał, niósł słowa otuchy. Był nie tylko duszpasterzem, ale też opiekunem tych, którzy z dnia na dzień tracili wszystko. Pełen heroizmu i poświęcenia, wielokrotnie aresztowany, cudem ocalał w 1941 roku z masakry, przeprowadzonej przez NKWD w łuckim więzieniu. Później został zesłany do Karagandy w Kazachstanie, gdzie z własnego wyboru pozostał do końca życia.

Panie Tadeuszu, na Ziemi Lubuskiej jest Pan znany jako strażnik pamięci o dawnym Wołyniu, ale jak wspominał Pan wcześniej, rodzinne pamiątki i zdjęcia zostały stracone w czasie rewizji…
Rodzinne archiwum udało się po części odtworzyć dzięki krewnym, u których zachowały się odbitki zdjęć. Czułem też ogromną potrzebę gromadzenia wszelkich pamiątek, związanych z Wołyniem.

Czy pamięta Pan tę pierwszą?
Najstarsza pochodzi z 1925 roku z czasopisma ,,Świat”, a jest to artykuł o Łucku ze zdjęciem naszego rodzinnego domu na tle zamku Lubarta. Przez kilkadziesiąt lat udało mi się zgromadzić sporą kolekcję książek, widokówek, dokumentów, fotografii. Brałem udział w licznych wystawach, konferencjach i sympozjach, związanych głównie z Wołyniem.

I wielokrotnie był Pan na Kresach…
Tak, jeszcze w czasach PRL-u udawało mi się w związku z wykonywaną pracą wyjeżdżać na Kresy. Kiedy tylko była możliwość, zawsze starałem się ją wykorzystać. Byłem nie tylko w Łucku, ale też we Lwowie, w Krzemieńcu czy w Kijowie.

Dziękuję, Panie Tadeuszu, i życzę, aby ,,Skarby pamięci” dotarły do jak największego grona czytelników.

Tekst ukazał się w nr 202 za 31 marca – 14 kwietnia 2014

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X