Moje podróże sentymentalne Na Rynku w Samborze w 1945 r. (fot. z archiwum autorki)

Moje podróże sentymentalne

czyli jak poszukiwałam swojego rodzinnego domu

W ostatniej dekadzie czerwca 2001 roku miałam okazję odwiedzić mój rodzinny Sambor, pierwszy raz od opuszczenia miasta w 1945 roku. Był to wyjazd zorganizowany staraniem Koła Samborzan z Krakowa przy pomocy Towarzystwa Kultury Polskiej w Samborze. Skorzystałam z możliwości przejścia niektórymi ścieżkami z młodości moich nieżyjących już Rodziców.

Pierwsza wizyta
Rodzice urodzili się i lata młodości spędzili w Samborze. Później miasto to przez wiele lat było żywe jedynie w ich pamięci. Tak się bowiem złożyło, że Mama odwiedziła Sambor bodajże w 1972 roku i, po dokonaniu przestępstwa w postaci pojechania bez wymaganej przepustki do Drohobycza, musiała wrócić do Zielonej Góry już po czterech dniach. Tata natomiast zawsze mówił, że miasto, jego duch i atmosfera – to przede wszystkim ludzie, a tamtych już nie ma i nie chciał jechać. Do tej niechęci przyczyniły się również jego tragiczne doświadczenia łagrowe z lat 1945-1948. Ja natomiast z chęcią postanowiłam skonfrontować strzępy przetrwałych w mej podświadomości lub zbudowanych z opowiadań obrazów z tymi miejscami, o których często opowiadali Rodzice.

W naszym rodzinnym albumie jest moja fotografia, zrobiona wiosną 1945 roku na Rynku samborskim, stoję wdzięcznie upozowana z zielenią w tle. Całe lata sądziłam, że Rynek w Samborze to …łąka! Wiele lat później zobaczyłam zdjęcie pięknego renesansowego ratusza, a teraz miałam okazję powtórzyć sytuację sprzed 56 lat i znowu miałam fotografię, zrobioną na Rynku samborskim, tym razem jednak z ratuszem w tle.

Przywiozłam też do Zielonej Góry zdjęcie domu rodzinnego Taty. Bez trudu odnalazłam to miejsce – Powtórnia 37, zarówno nazwa ulicy, jak i numeracja pozostała ta sama, jak przed laty. Chałupka z zewnątrz została otynkowana, ogród jest nieuprawiany, ale wewnątrz …czas stanął!

Nieco gorzej było na ul. Wschodniej, na której przed wojną mieszkali dziadkowie ze strony Mamy, potem też moi Rodzice i wreszcie ja tam ujrzałam świat w 1943 roku. Nie znając numeru posesji, zaskoczona nieco długością ulicy Wschodniej, usiłowałam trafić na wyczucie. Spotkałam się z niezwykłą życzliwością dzisiejszych mieszkańców ulicy. Jedna z Ukrainek prowadząc mnie do ludzi, którzy może coś wiedzą, zdążyła mi opowiedzieć, że też była wysiedlona spod Ustrzyk w Akcji Wisła. Niestety, te poszukiwania zakończyły się fiaskiem.

Na kolejną wizytę w Samborze pozostawiłam też odszukanie budynków, w których przed wojną były szkoły, do których chodzili Rodzice. Nie poszłam również nad Dniestr, ukochane miejsce obojga Rodziców, tak ciepło przez nich wspominane, gdzie w lecie spędzali każdą wolną chwilę opalając się i rozkoszując kąpielą.

Podczas tej pierwszej wizyty w rodzinnym mieście wydawało mi się ważniejsze zobaczenie miejsc, które tak tragicznie zaciążyły nad życiem moich Rodziców. Tata został w styczniu 1945 roku aresztowany przez NKWD za działalność w Armii Krajowej. Uwięziony najpierw w więzieniu samborskim, później w więzieniu w Drohobyczu, w gmachu przy ul. Stryjskiej, gdzie dziś funkcjonuje Instytut Pedagogiczny, a tamte tragiczne wydarzenia uczczono pamiątkową tablicą. Siedział też kilka tygodni w więzieniu we Lwowie, a od grudnia 1945 roku do października 1948 roku był w łagrach gdzieś na północnym Uralu. Udało mu się przeżyć i wrócił do nas już do Zielonej Góry, dokąd Mama ze swoimi Rodzicami i ze mną wyjechała z Sambora transportem we wrześniu 1945 roku.

Poszukiwania rodzinnego domu
Po 56 latach znowu stałam na peronie dworca kolejowego w Samborze! Odjeżdżałam teraz z Sambora z mocnym postanowieniem powrotu i odszukania pozostałych ścieżek rodzinnych, tym bardziej, że poczułam więź z tą ziemią, jestem wszak samborską zielonogórzanką!

Domek rodzinny na Wschodniej (fot. z archiwum autorki)

Jeszcze tego samego roku oboje z moim mężem przyjechaliśmy ponownie do Sambora. Tym razem jednak, po przekopaniu w Zielonej Górze domowego archiwum, miałam pełny adres domu na Wschodniej, niestety niewiele to dało; współczesna numeracja domów została pozmieniana, dzisiejsi mieszkańcy zasiedlili te domy w latach 1946-47, nie mogłam trafić na nikogo, komu mówiłoby coś nazwisko mego dziadka. Czyżby miał się ziścić piekielny plan wykorzenienia wymyślony przez Stalina?

Następnego lata pojechaliśmy z mężem do sanatorium do Truskawca, odwiedziliśmy Sambor ponownie, penetrując nadaremnie ulicę Wschodnią. Byłam już rozpoznawana przez mieszkańców, odnoszących się do moich poszukiwań z dużym zrozumieniem. Przypomniałam też sobie, że pomocnym w tych poszukiwaniach może być Roman – Ukrainiec, który był naszym gościem w 1973 roku w Zielonej Górze, niestety nie pamiętałam nazwiska, a tym bardziej jego adresu. Nie było też kogo o to zapytać, bowiem ci mieszkający w Zielonej Górze, którzy mogli go znać, już nie żyli.

Tego lata w Samborze poszliśmy do muzeum Batkiwszczyny i tam kierowniczka poprosiła mnie o pomoc w zorganizowaniu wystawy obrazów stryja Jaśka, który, urodzony w Samborze przy ul. Powtórnia, po 1945 roku osiedlił się w Gorzowie Wlkp. i stworzył tysiące obrazów. O tej twórczości Roksolana wiedziała i zechciała pokazać jego dzieła w rodzinnym mieście. Uznałam to za znakomity pomysł i po powrocie do Zielonej Góry zaczęłam działać.

Na ulicy Wschodniej
Kolejnego lata zorganizowałam wyjazd na kurację do sanatorium do Truskawca dla słuchaczy naszego Zielonogórskiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Wraz ze mną pojechało prawie 40 osób, wśród nich – Mila Prędkiewicz, która też jest samborską zielonogórzanką i pamiętała mego dziadka, stojącego u wylotu uliczki, gdzie był ten poszukiwany przeze mnie dom. Tym razem, wzmocniona pamięcią Mili, byłam pewna zwycięstwa. Zajechaliśmy wynajętą taksówką na ulicę Wschodnią… i zakłopotana Mila po rozejrzeniu się stwierdziła, że wszystko wygląda jakoś inaczej i nic nie poznaje! Ja jednak nie rezygnowałam, całą gromadką: Mila, mój mąż, ja i żywo zainteresowany taksówkarz ruszyliśmy Wschodnią. W pewnym momencie Mila stwierdziła, że ten domek po prawej to tak jakby Markiewiczów, a więc uliczka prostopadła do niego może być tą poszukiwaną… a więc ten trzeci z lewej domek to tak jakby ten mój! Niestety, jak tylko weszłam na podwórko, wyraźnie zmartwiony gospodarz, któremu nie zdążyłam jeszcze nawet zadać pytania odpowiedział: „da wy że u nas uże były w proszłom hodu!”. I wówczas jego żona nakazała mu zaprowadzenie nas do „staruchy Korolowej”, która może coś pamiętać. Wobec czego nasza czwórka, wzmocniona przez prowadzącego nas Ukraińca i otoczona gromadką bardzo zainteresowanych dzieci, pomaszerowała do tejże Korolowej, która jakkolwiek wiekowa, niczego nie mogła sobie przypomnieć, ale wskazała kolejną staruszkę, która być może…

I dopiero tam:

„Czego Pani potrzebujecie? Wschodnia 45a? Pelcer? Korcz? Nie, nie. Tam, gdzie wydaje mi się było 45a, mieszkali Koguty, Höhny, Kołodzieje…!!!”

A ja jakbym usłyszała chóry anielskie. Przecież to nazwiska sąsiadów mojej Mamy, o których całe dzieciństwo słyszałam różne opowieści. Teraz wszystko stało się proste. Prowadzeni przez staruszkę, minęliśmy domek, który Mila rozpoznała jako Markiewiczów i 100 metrów dalej stał inny podobny, a naprzeciwko uliczka, przy której trzeci po lewej – to ten obok Höhnów, Kogutów, Kołodziei… moje rodzinne gniazdo! Jakież to wszystko małe, skromne, do jakiego ogrodu tak tęsknił mój Dziadek w Zielonej Górze?

Kto szuka, znajdzie
Ta uliczka przed wojną była pierwszą w lewo i tak zarejestrowała to podświadomość Mili. Nie przewidziałyśmy, że po wojnie wytyczono nową uliczkę i ta moja stała się teraz drugą.

Wczesną wiosną 2005 roku odbyła się duża wystawa obrazów mojego stryja w muzeum samborskim. Pisano o tym w miejscowej gazecie, przeczytał tę notatkę Roman, od kierowniczki muzeum zdobył mój adres, napisał do mnie i kiedy kolejnego lata przyjechaliśmy na kurację do Truskawca, spotkaliśmy się. Razem z Romanem chodziliśmy po samborskich rodzinnych ścieżkach. Okazało się też, że domek dzieciństwa mojej mamy został sprzedany przez mojego dziadka dziadkowi Romana, który nazywał się Kołodziej. W nim upłynęło dzieciństwo Romana. Domek teraz jest już opuszczony, ale Roman ma do niego klucze.

Jakież było moje wzruszenie, gdy na własne oczy zobaczyłam piec kuchenny, którego rysunek wykonany przez Mamę jest pamiątką w albumie rodzinnym. Domek, w którym ja przyszłam na świat, stoi obok i tak gdyby nie Hitler, Stalin i wojna, bylibyśmy z Romanem kumple z jednego podwórka. A Kołodzieje i Pelcery mieli ogród do samej rzeki i uliczka była tak jakby ich prywatna, no może jeszcze Kogutów. To dopiero te „bolszewiki stalinowskie” (wg słów babci Kołodziejowej) pobudowały inne domki na nie swoim!

Sambor, Lwów i nowe znajomości
I tak po czterech latach poszukiwań mam w pamięci serdecznej swoje miejsce urodzenia i ten Sambor, tak dobrze mi dziś znany, jest jakby bliżej Zielonej Góry, mimo tych samych setek kilometrów nas oddzielających. Wiem też, że w każdej chwili czeka nas gościnny dom Romana – samborskiego samborzanina, a z Sambora to tylko 70 km do królewskiego Lwowa, który mimo, że poza Polską od wielu lat, nadal krzyczy polską historią z każdego kamienia.

Lwowa wszak żaden Polak nie jest w stanie zwiedzać bez emocji. Miasto nad Pełtwią aż kipi od materialnych świadectw wielowiekowej obecności w nim naszego narodu, zaś skomplikowana i tragiczna historia grodu wciąż mnie przyciąga, tym bardziej, że we Lwowie był rodzinny dom ojca mojego męża. Zatem i w tym pięknym mieście mamy również wiele rodzinnych ścieżek do przejścia.

W lecie 2006 r. ponownie przyjechałam razem z mężem na kilka dni do Sambora. Zatrzymaliśmy się u Romana i od niego dowiedzieliśmy się o nowym Domu Polskim. Oczywiście, nie omieszkaliśmy zajrzeć. W pięknie wyremontowanym domu, pachnącym nowością, serdecznie nas przywitano. Zanim zdążyłam się przedstawić, życzliwy pan zainteresował się, z jakiego miasta polskiego jesteśmy, ucieszyła go odpowiedź, że z Zielonej Góry, a na wieść, że mieszkamy przy Dąbrowskiego, oświadczył, że wiele lat mieszkała tam też jego ciotka i kuzynka, a bliżej miasta to mieszkali Korczowie! Jaki świat jest mały! Życzliwy pan to pan Władysław Puk, na zaproszenie którego moja Mama w 1972 roku odwiedziła Sambor. I w ten sposób odkryłam kolejną ścieżkę rodzinną. Miałam też okazję nią przejść, zostaliśmy bowiem zaproszeni do gościnnego domu państwa Puków.

Jadwiga Korcz-Dziadosz
Tekst ukazał się w nr 9-10 (51-52) 24 grudnia 2007

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X