Moim zdaniem

Kilka lat temu nastał taki dzień, gdy tradycyjnie, na początku dnia, „sięgając po gazetę” zrozumiałem, że nie mam po co sięgnąć.

Przyznam, że to był trudny dla mnie moment. Rzecz w tym, że należę do, zapewne jednego z ostatnich, pokolenia, które jest przyzwyczajone do słowa drukowanego, no, przynajmniej do tytułu prasowego przeniesionego w Internet, i nie czerpię mej wiedzy (przynajmniej większości) z mediów społecznościowych, obrazków i filmików. Lata całe to gazeta była dla mnie czymś ważnym, ciekawym, wartym poświęcenia jej czasu. No i proszę, przyszedł ten dzień i… straciłem „przyjaciela”. Zabolało.

O tym, że informacja jest potrzebna, konieczna, pożyteczna – przekonywać chyba nie muszę. Oczywista to oczywistość. Informacja. Dla nas, osób „po pięćdziesiątce”, jest to przeważnie radio, gazeta. Tradycja, przyzwyczajenie, zacofanie (do wyboru). Tak już mam – kocham gazety. Nawet ten ich specyficzny zapach, zapach farby drukarskiej i papieru świeżo „rozkładanej” gazety – jest przyjemny. Nawet widok gazetowego „nagłówka: w witrynie internetowej wywołuje miłe wspomnienia i radość mi przynosi. Dlatego właśnie, pomimo tego, że internet i jego „produkty” nie są mi ani wstrętne, ani obce, jednak przez lata pozostawałem wierny gazetom. Tymczasem rok za rokiem, wydanie za wydaniem coraz mniej w nich informacji znajdowałem, a coraz więcej dyrdymałów nieistotnych i propagandy. Mało tego, coraz bardziej bezsensownych i prostackich, a propagandy coraz bardziej bezczelnej, nachalnej, totalnej hucpy, której autorzy w sposób wręcz bezwstydny obrażali wiedzę i inteligencję czytających. No i nastał wreszcie taki dzień, w którym złość i irytacja wynikłe z przeczytania pewnej gazety, tak drastycznie przeważyły radość i satysfakcję z lektury tejże, tak mnie zabolało, tak się wkurzyłem, że zrozumiałem, że oto nadszedł dzień mego „pożegnania z prasą”.

Oczywiście, nie było to takie proste. Oczywiście, nie poddałem się bez walki. Oczywiście, szukałem pomocy. Najpierw poprosiłem o radę przyjaciół. Napisałem ogłoszenie (na FB(!)) z prośbą – poradźcie co warto czytać? No i… nic! Prawda, dowiedziałem się: o ogólnym upadku dziennikarstwa, o decydującej o wszystkim kasie, o mniemanych spiskach i konspiracjach wszelakich, o kapitałach i fundacjach, o przedkładaniu osobistego ponad wspólne… Tyle tylko, że o tym wszystkim wiem! Prosiłem – niczym Bosworth – król Ryszard III o konia – o tytuł! Królestwo za tytuł i… nic!

„Nic” wcale nie oznacza, że propozycji nie było! Były! Tyle tylko, że proponowały mi w zamian za dyrdymały i hucpę jednej maści – dyrdymały i hucpę inną. Nic więcej. Zaraz – może powinienem wyjaśnić co ja pod pojęciami „dyrdymały” i „hucpa” rozumiem.

„Dyrdymały” to dla mnie teksty niegodne pojawiania się na pierwszych (przynajmniej 10) stronach ogólnopolskich gazet. Są to dyrdymały o tym, jak osiągnąć satysfakcje przeróżne, grzybice leczyć, czy (pozwolę sobie żartobliwie „skondensować” pewne rodzaje tekstów) „kobietę z brodą” spotkać. To o tym, jaką sukienkę założyła ta czy tamta pani, jakie skarpetki założył, ten, czy ów pan. Dyrdymały, jednym słowem, niewątpliwie zabawne i możliwe, że ciekawe, ale godne „żółtej” prasy, a nie pierwszych stron podobno „poważnych” gazet. Mam propozycję! Pozbierajcie, proszę, kilkanaście numerów gazet w Polsce „najważniejszych”, po czym przy pomocy markera (proponuję różowy) zaznaczcie w każdym numerze reklamy i teksty podobne do opisanych. Następnie przejrzyjcie te gazety raz jeszcze, zwracając uwagę na te kolorowe plamy – ciekawe, ile stron bez nich znajdziecie.

„Hucpa” to słowo pochodzenia żydowskiego, mówiące o skrajnej perfidii, cynizmie i dwulicowości tego, do określenia czego zostało użyte. Korzystam z niego z pełną premedytacją, bo po pierwsze, już od dawna jest ono w użyciu w języku polskim, a po drugie, chyba najkrócej i najpełniej opisuje to, co w wielu „dziennikarskich” tekstach króluje. To bezczelność, kłamstwo, krętactwo, kantowanie, humbug, fałsz, łgarstwo, oszustwo, zuchwalstwo, szalbierstwo, arogancja, impertynencja… To niczym nie uzasadniona skrajnie tendencyjna interpretacja, oczywista manipulacja, demagogia i propaganda. Dlaczego o tym tak dużo piszę? Bo jest niemal wszędzie!

Niestety, niewielu znam dziennikarzy. Tak, znam takich, i wiedząc jak ciężko im pozostawać takimi, czapkę (w moim przypadku beret(!)) z głowy zdejmuję i do nóg im się kłonię! Szczerze Was podziwiam Przyjaciele. Jesteście dla mnie nielicznymi, ale bardzo cennymi jasnymi punktami na bardzo mrocznym obrazie malowanym przez podszywających się pod waszą profesję. Dlaczego? Ano, dlatego, że znam bardzo wielu takich, co się dziennikarzami mienią, ale do dziennikarstwa im daleko! Sprzedajni bądź przekonani co do takiej czy innej wizji świata propagandyści, egocentrycy, narcystyczne bufony, goniące za pieniądzem. Większość, niestety. Jeszcze większej liczby podobnych nie znam osobiście, ale ich teksty miałem nieszczęście czytać. Nie będę nazwisk wymieniał, tekstów opisywał czy tytułów cytował. Po pierwsze – nie warto, a po drugie – jest tego tak dużo, że bez większych trudności każdy może je znaleźć. Wystarczy pierwszą lepszą gazetę „otworzyć”. By interpretacyjnych nieporozumień uniknąć, na marginesie powyższego, uwaga niewielka: opisując użyłem rodzaju męskiego, ale to absolutnie nie znaczy, że nie dotyczy to „płci pięknej”. Dotyczy (niestety) także.

O co chodzi konkretnie? Pomijam, że ci „dziennikarze” w sposób osobisty się sprzedają i głupoty starają się nam „wcisnąć”, pomijam to, że dysponując zazwyczaj niewielką wiedzą, oczywiste idiotyzmy piszą, pomijam to, że często piszą nie dlatego, że mają coś do napisania, ale dlatego, że im za wierszówkę płacą, albo rozdęte ego nie pozwala im milczeć, gdy nic do powiedzenia nie mają, a powiedzieć coś mają szansę. Ja to wszystko pomijam. Każdy z powyższych problemów wart jest odrębnego tekstu. Chcę chwileczkę chociaż zatrzymać się na tym JAK ci „dziennikarze” nam swe teksty serwują. Jak bardzo spłycają naszą wiedzę i inteligencję. Jak nam usiłują ukraść prawo do samodzielnego myślenia. Jak uzurpują sobie wyłączność na wystawianie ocen. Jak nas szantażują i każą w ich nieomylność wierzyć. Tradycyjnie – mechanizmy, mechanizmy, mechanizmy… Brudne mechanizmy.

Konkrety? Sensacyjne i skandaliczne tytuły artykułów mające się nijak do treści, a wręcz często sugerujące coś, czego w tekście nie ma, albo czemu tekst przeczy. Jeśli nawet tekst powołuje się na fakt, to interpretacja tegoż faktu jest skrajnie tendencyjna, czasami przecząca logice, jawnie zmanipulowana – czasami świadcząca o wyjątkowo „skromnej” wiedzy piszącego, albo o tym, że na taką skromną wiedzę czytającego piszący liczy. Niesamowicie subiektywną ocenę (warto wspomnieć poprzednie zdanie) tekst głosi „ex cathedra” – jako najoczywistszą prawdę, jedynie możliwą do przyjęcia i obiektywną myśl. Tekst jest też najczęściej naszpikowany „pułapkami” moralnego szantażu. Konkretniej? Ależ proszę! Tekst sugeruje (w kilku nawet czasami miejscach), że każdy, kto nie przyjmie go za prawdę objawioną, albo jest paskudny i ma obrzydliwy charakter, albo, by tak czynić, ma jakiś „szemrany interes”, albo cierpi na liczne, mało chwalebne przypadłości. No i po przeczytaniu czegoś takiego, miej odwagę się nie zgodzić z autorem!

Pragnę wyjaśnić pewien niuans. Ja absolutnie nie proszę o „czystą” informację – rozumiem, że to niemożliwe. Wiem i rozumiem, że rzadkie są przypadki, gdy dziennikarz nie jest osobą zaangażowaną, że każdy ma prawo mieć własne poglądy, a te są swoistymi „okularami”, przez które świat jest widziany. Dlatego, proszę bardzo – niech mi „podają” informację razem z interpretacją, wyjaśnieniem, prognozami nawet. Tyle tylko, że oczekuję, iż rzetelne dziennikarstwo będzie skutkowało rzetelną interpretacją. Nie, nie chodzi o to, by dziennikarze schlebiali mym poglądom! Oczekuję, że jeśli ktoś coś ocenia, to chociaż raz kiedyś użyje sformułowania „moim zdaniem”, że oddzieli samą informację od interpretacji czy prognozy, że dopuści prawo czytającego na inną ocenę, że, wreszcie, nie będzie mnie emocjonalnie szantażował. Oczekuję, że piszący nie będzie widział w nas stada, któremu da się „każdą ciemnotę wcisnąć”. Oczekuję, by traktowano nas z szacunkiem, a nie jak bezwolną, bezkształtną masę, oczekującą na „przerobienie”. Nie potrzebuję, by mi wskazywano ani wroga, ani idola – sam sobie znajdę. Nie chcę, by mnie „szprycowano” nienawiścią. Wkurza mnie, gdy ktoś czarne białym nazywa i oczekuje, że nie sprawdzę, jaka jest prawda. Przynajmniej ta, którą poznać mogę i potrafię.

Niestety, dzisiejsze gazety i ich internetowe wersje niewiele mają wspólnego z tymi gazetami sprzed lat chociażby dziesięciu. Stały się instrumentami walki, a nie źródłem wiedzy. Nie służą przekazywaniu informacji, nie proponują wyjaśnień, lecz podsycają gniew, oczerniają, narzucają, napadają. I w tym, co czynią, nie prawda, a rezultat jest ważny. Jakimi metodami osiągnięty – zasadniczo coraz mniejsze to ma znaczenie. A jeśli tak – to proszę! Cel uświęca środki i tym samym, każdy środek jest dobry. Wiadro pomyj, kłamstwo, agresja, manipulacja, głupota… Liczy się efekt socjotechniczny, liczy się liczba sprzedanych reklam, sprzedanych egzemplarzy, prenumerat, „wejść: na stronę”. Tylko to. A uczciwość i rzetelność dziennikarska, solidność, prawda – to już sprawy drugorzędne. Tyle tylko, że mnie to obraża. Idealistycznie wierzę, że nie tylko mnie.

Cóż więc mam robić? Co mają robić wszyscy ci, którzy są przyzwyczajeni do rozpoczynania dnia od kubka z kawą i lektury gazety? Co zrobić, by po przeczytaniu papierowej lub internetowej wersji, nie biec do toalety z obrzydzenia, bądź nie sięgać po tabletki nasercowe ze zdenerwowania? Cóż przedsięwziąć takiego, by gazeta była nam przyjacielem, a nie „Wielkim Bratem”? Szczerze? Kompletnie nie wiem! Jednak z nadzieją w sercu czekam na Wasze propozycje – kto zna „tytuł” który jest każdego ranka wart przeczytania? Tekstu nie kończę – bo to, obawiam się, nie koniec jeszcze.

Artur Deska
Tekst ukazał się w nr 2 (294) 30 stycznia – 12 lutego 2018

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X