Beata Obertyńska

Beata Obertyńska

Mleko i słoneczniki – historia Beaty Obertyńskiej

Mleko i słoneczniki. Tak mnie pożegnał dom. I tak mnie pożegnał pokój świata, który miano niebawem utopić w morzu ludzkiej krwi. Zapach słodkiego, prażonego mleka – to przecież dzieciństwo, to bezpieczeństwo, sytość, dom…

Czy możliwe, aby tamto najszczęśliwsze dziecko świata, fuczące ufnie w znajomy garnuszek z obrazkiem, i ta świerzbowata łachmaniarka pod biegunem – to była jedna i ta sama osoba / „W domu niewoli” Beata Obertyńska /. 

Czym jest dom? Bezpieczeństwem? Rodziną? Własnym kawałkiem przestrzeni? Czymś niepowtarzalnym, zagospodarowanym według własnych zasad i upodobań? Czymś stałym? Niepodważalnym? Jak dużo mówi się o wartości domu, o jego znaczeniu, o czymś niewyjaśnionym, kryjącym się za tymi trzema literami: d-o-m. Co jednak się dzieje, gdy dom znika? Gdy ciepło i bezpieczeństwo staje się tylko iluzją, wspomnieniem dzieciństwa, miłości i ciepła rodziców? Takie pytania nasunęły mi się po lekturze wspomnień z lat II wojny światowej, szczególnie zaś po przeczytaniu książek Beaty Obertyńskiej. Pytania i refleksje podsycały jeszcze inne przemyślenia – na temat mojego wyjazdu na studia, kilkuletniej większej nieobecności niż obecności we Lwowie…

Spotkałam w ciągu kilku lat wiele osób, wiele różnych ciekawych ludzi, zaobserwowałam różne relacje międzyludzkie, różne stopnie przywiązania do stron rodzinnych… W tym tekście chciałabym przede wszystkim przybliżyć Czytelnikom sylwetkę Beaty Obertyńskiej i jej sposób pisania o domu. Przyznam, że nie było to łatwe zadanie. Dzięki pomocy Przyjaciół oraz udostępnionym przez nich materiałom i kontaktom, udało mi się zebrać informacje o rodzinie Wolskich, Obertyńskich i Pawlikowskich. Kłopot w tym, że nie da się o nich pisać krótko. Z tego powodu traktuję poniższy tekst jako krótką zapowiedź i zachętę do lektury poezji i prozy, które wyszły spod pióra Beaty Obertyńskiej oraz do zgłębienia historii rodzin Pawlikowskich, wieloletnich właścicieli Medyki.

Maryla Wolska – poetka okresu Młodej Polski i matka Beaty Obertyńskiej (Fot. www.lwow.com.pl)

Beata Obertyńska, z domu Wolska była wybitną poetką, pamiętnikarką, autorką prozy. Urodziła się w 1898 roku pod Skolem jako trzecie z pięciorga dzieci Maryli z Młodnickich i Wacława Wolskiego. Dorastała w domu wypełnionym sztuką, książkami, obrazami, ale przede wszystkim ludźmi. Było to nie tylko szerokie grono rodziny bliższej i dalszej, ale i krąg inteligencji lwowskiej, odwiedzający często Zaświecie – dom Wolskich na przedwojennej ulicy Kaleczej. Byli to poeci, często przyjaciele Maryli Wolskiej, m.in. Leopold Staff, Władysław Orkan, Jan Kasprowicz. Na Zaświeciu zjawiali się malarze, przyjaciele i koledzy akademiccy ojca: Jan Matejko, Henryk Rodakowski, brat Albert (Adam Chmielowski). Niektórzy poeci i artyści stawali się szczególnie bliskimi przyjaciółmi rodziny, czego przykładem może być chociażby Władysław Bełza, należący do grona rodziców chrzestnych dzieci Wolskich. Nauki Beata pobierała w domu, egzaminy zdawała eksternistycznie. Do pisania namawiała ją od małego matka, młodopolska poetka. Przykładem i radą rzeźbiła w Dziodzi (bo tak pieszczotliwie była nazywana w rodzinnym kręgu Beata) miłość do sztuki. Miłość ta jednak przelała się nie na papier – to teatr przede wszystkim skradł jej serce. Została aktorką – ukończyła Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej we Lwowie. W 1918 roku wyszła za mąż za Józefa Obertyńskiego i przeniosła się do Odnowa, miała zaledwie dwadzieścia lat.

Obertyńska zadebiutowała w 1924 roku wierszami na łamach „Słowa Polskiego”. Od początku była bardzo przychylnie przyjmowana przez krytykę, co umacniało w niej wiarę, że jest człowiekiem sztuki. Doszukiwano się w jej twórczości wpływów matki oraz Bolesława Leśmiana, a porównywano ją do Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Do jej dorobku artystycznego zaliczyć należy liczne zbiory poezji, m.in.: Pszczoły w słoneczniku (1927), Głog przydrożny (1932), Miód i piołun (Londyn 1972), Anioł w knajpie (Londyn 1977), Grudki kadzidła (Londyn, Kraków 1987) oraz wspomnienia i prozę: Gitara i tamci (1926), Wspomnienia (Quodlibet Maryli Wolskiej oraz Quodlibecik Beaty Obertyńskiej, 1974), W domu niewoli (Rzym 1946) oraz Skarb Eulenburga (1987–1988). „W domu niewoli” było odpowiedzią na wezwanie wszystkich, którzy wyszli z Rosji, do spisywania swoich wspomnień. To wspomnienia z tiurm, łagrów i kołchozów – z owego tytułowego domu niewoli. Jest jednak jednocześnie wspomnieniem domu oraz ludzi z nim związanych. I często właśnie dom i to, co z niego wyniosła, pomagało jej nie załamać się na zesłaniu.

W sierpniu 1939 roku Obertyńska była już wdową i prowadziła majątek w Odnowie sama. Mimo wyraźnie zbliżającej się wojny, wszystko biegło swoim torem: sprzedawano rzepak, ładowano go na auta, młócono kminek. Obertyńska krótko i barwnie pisze o pracy na wsi, o nasturcjach, sadzie, jabłoniach. Ten wiejski, niemalże sielankowy świat za chwilę zostanie skonfrontowany z krwią i zbrodnią. Obertyńska bardzo wyraźnie daje do zrozumienia, że wie, co spotka jej dom, o który z taką miłością dbała tyle lat: „za mojej pamięci dwa razy przewalała się tędy historia. (…) Za każdym tylko razem, gdy wody opadły, zastawaliśmy dom wydrążony i pusty jak zjedzony przez robaka orzech”. I za każdym razem przywracała mu życie. Tym razem jednak miało być inaczej. I choć była świadoma, że to koniec i że ta wojna będzie straszniejsza od tych, które już mają wraz z domem za sobą, to świadomie nie potrafiła się ze swym domem pożegnać. „Może zastanę tu kiedyś tylko zwały gruzów i zielony las pokrzyw i łopuchów?” – zastanawiała się w sierpniu 1939 roku Beata Obertyńska. I była bliska prawdy. Czy wiedziała, że już nigdy do domu nie powróci? Że nie powróci do tych książek, ścian, drzew i kwiatów? Nie. Nie mogła wiedzieć. Przeczuwała? Być może. I żegnała się tak, jak się żegna z kimś, kogo się już nigdy nie zobaczy. Bez emocji. „Wzruszenie? Nie. Kompletny zamróz wszelkich uczuć, nic, tylko oczy – dwie niezawodne soczewki i pamięć – nieubłaganie czuła klisza”.

Beata z bratem Ludwikiem (Lukiem) Wolskim, który został rozstrzelany w Złoczowie w kwietniu 1919 r.

Wyjechała do Lwowa, zabierając ze sobą część rzeczy. Do Odnowa już nie wróciła, ale chłopi przywozili jej kilkakrotnie zapasy ze wsi. „Choć wedle sowieckiej propagandy jedliśmy podobno chłopskie dzieci na śniadanie, choć szczuliśmy chłopów psami i na kolanach kazali się im czołgać od bramy – dzielą się z nami wszystkim, czym mogą, przywożą drzewo, mąkę, mleko, groch. Nocą, świtem, chyłkiem – jak kradzione. Wiedzą dobrze, co ryzykują. Nic tak nie rozwściecza Sowietów, jak twierdzenie czy zeznania chłopów, że między dworem a wsią panowały przyjazne stosunki. Dlatego tak oni, jak my musimy się kryć z tą pomocą”. Oprócz tej pomocy dotarła do miasta również wiadomość o losach Odnowa: państwo przejęło wszystko na własność. Notuje ją w swych wspomnieniach, ale bez zbędnych opisów – bo to zbyt bolesne? zbyt osobiste? Pada tylko kronikarskie: „Mój dom splądrowany. Meble wywieźli zaraz po wkroczeniu, książki oblali naftą i spalili na gazonie. Aleja grabowa wycięta. Teraz rąbią park”. Dom bez ludzi, dom pusty, dom bez książek i sztuki, dom – wreszcie – bez prawowitych właścicieli, którzy darowali tym białym ścianom duszę… już nie był domem. Stał się tylko ową łupinką. Tej nienaruszonej, niezłupionej, ale cichutko odchodzącej duszy Obertyńska poświęciła swój wiersz Śmierć domu. 

Portret Beaty Obertyńskiej, aut. Marzena Ablewska-Lech (Fot. artpubliteratura.blogspot.com)

Odbywało się to całkiem po cichu,
w mętnym zmroku jesiennej szarugi,
od samych piwnic do strychu,
od jednego węgła po drugi,
od załomu ściany do załomu
zabitego, złupionego domu…
Nikt nie widział, nie słyszał,
nie przeczuł
– któż by zresztą tym głowę zaprószał? –
że się w mglisty, zapłakany
ten wieczór
wynosiła z domu – jego dusza.
Ocalała jakoś do ostatka.
Nikt jej w worki przy rabunku
nie natkał,
nikt jej w szafach czy po kufrach nie szukał,
nikt siekierą zamków jej nie łupał,
ram nie łamał, jak starym obrazom,
z lustrem nie zbił, nie wywlókł
na gazon,
drapieżnymi nie skalał jej dłońmi –
nikt po prostu nie pomyślał o niej.

Najcenniejsza, a nie rozpoznana,
nieuchwytna, niepotrzebna nikomu,
pozostała – niczyja i sama –
w czarnym wnętrzu zabitego domu…
Jak dym z drzwi się wyjściowych wywlokła,
jak firanka wywiała się z okna,
zdartym pasem tapety na ścianie
pogładziła dom na pożegnanie
i w park poszła – marą nieuchwytną –
między drzewa, które jutro wytną…

 

Elżbieta Lewak jako Beata Obertyńska w monodramie „Z domu niewoli” (Fot. Maria Basza)Wspomnienia o Odnowie zajęły zaledwie jedną kartkę w ponad trzystustronicowym wydaniu „W domu niewoli”. Jednak nawet w tych kilku zdaniach udało jej się przekazać więź, która łączyła ją z tym miejscem. O wiele dłuższą jest relacja z objętego wojną Lwowa. Lwowski dom stał się w pierwszych dniach wojny schroniskiem dla uchodźców, dla krewnych (w pewnym momencie w domu Obertyńsiej mieszkało nawet trzydzieści osób!), później – z przymusu – stancją dla osób obcych. Przez dom Obetyńskiej przewinęło się sporo różnych lokatorów: i tych meldowanych, i takich mieszkających zupełnie na dziko. Wśród nich były między innymi zwykłe szumowiny i osoby partyjne. Taki dla przykładu Habicha – nieszkodliwy dla gospodarzy, szczerze wierzący w ideę, biorący udział w wywozach ludności i czujący z tego powodu wyrzuty sumienia. Narracja Beaty Obertyńskiej jest spokojna, szczerze jednak pisze o bulwersujących ją i innych mieszkańców wydarzeniach, o łapankach, aresztowaniach, o wywózkach, o przesłuchaniach i więzieniach, z których najgorszą sławę miał Zamarstynów, o tym, jak Lwów na milcząco stawiał opór najeźdźcom i o tym, że, mimo wszystko, zmienił twarz, stał się inny, obcy.

Zaaresztowana jako burżujka w lipcu 1940 roku, po rewizji i przesłuchaniach, trafiła do Brygidek. Temu miejscu, panującej tam atmosferze, więźniarkom, sile przyjaźni, wierności Polsce, polskiemu językowi i wychowaniu oraz historiom tam zasłyszanym i przeżytym wydarzeniom poświęciła dużo miejsca w swojej książce. Ze Lwowem pożegnała się – nieświadoma tego, że żegna się na zawsze – równo cztery miesiące później. „Może mi się także uda nie rozpłakać się. Nie chcę! Nie chcę za żadne skarby uczuć tego, co się dzieje. (…) Ważne jest tylko to, aby niczego nie zapomnieć, aby się ze wszystkim pożegnać, aby porządnie pozapinać guziki. Nie! Żadnych wzruszeń! To lepiej dla mnie i dla tych, którym się dzieje ta sama krzywda co mnie. (…) Wszyscy wierzymy, że każdy z nas wróci. Prędzej czy później – ale wróci! Na pewno! Pamiętam brudny, zbezczeszczony ich obecnością kochany lwowski dworzec, od strony nie znanego mi wejścia, i podkasaną naszą babinę, myjącą okna. Kiedy zobaczyła konwój, bagnety i nas – zaczęła płakać”. Strach przed podróżą zmieniać się będzie często w bezsilność wobec przemocy i chamstwa, które dotknęły ją w późniejszych więzieniach bardziej niż we lwowskich Brygidkach. Potem czekał ją Kijów, Charków, Starobielsk, Odessa, Workuta, Uzbekistan. Stamtąd wydostała się z armią Andersa do Pahlevi. Była świadoma tego, z jakiego domu pochodzi, kim jest oraz w co i w kogo wierzy. Swoim wartościom pozostawała zawsze wierna. Lwowskie Zaświecie, Storożka koło Skolego, Perepelniki, Odnów – bezpieczne przystanie jej dzieciństwa i dorosłego życia – choć zostały fizycznie utracone, to jednak przetrwały.

Elżbieta Lewak jako Beata Obertyńska w monodramie „Z domu niewoli” (Fot. Maria Basza)Do Kraju Beata Obertyńska już nigdy nie powróciła. Osiadła w Londynie. Nigdy nie chciała przyjechać do Polski. Dlaczego? Być może jak większość tych, którzy musieli opuścić swoje domy, chciała zachować w pamięci ten szczęśliwy dom, jej dom, a w nim – mleko i słoneczniki. W Anglii pisała i była wielokrotnie za swą twórczość nagradzana – m.in. przez Stowarzyszenie Polskich Kombatantów, pismo „Przegląd Powszechny”, Fundację Lanckorońskich czy Fundację Jurzykowskiego. Zmarła w 1980 roku w Londynie.

***
Pochodzę ze Lwowa, zostałam wychowana przez mieszkańców polskiego miasta. Moja Babcia, moja Mama i ja urodziłyśmy się w tym samym mieście, choć Babcia – w Polsce, Mama – w Związku Radzieckim, a ja – na Ukrainie. To nie przeszkodziło jednak żadnej z nas pochodzić z Miasta Zawsze Wiernego. Zawsze, gdy mówiłam, że pochodzę ze Lwowa, wywoływało to zdumienie, powagę i taki charakterystyczny wyraz twarzy moich współrozmówców. Czemu? – nie wiedziałam. Nauczyłam się jednak, że to coś znaczy. Dziś, dzięki wspomnieniom osób starszych, Polaków z jeszcze polskiego Lwowa, już wiem – co.

Cztery lata temu wyjechałam na studia do Polski – jak wiele innych lwowiaków. I niestety nie mogę powiedzieć, że moi rówieśnicy w Polsce traktowali mnie od razu jak Polkę. Tylko jednostki nie potrzebowały kilkuletnich wyjaśnień, dlaczego „tak dobrze mówię po polsku” i jak to jest, że jestem Polką, bo przecież pochodzę z Ukrainy. W takich chwilach z koleżankami nie wiedziałyśmy, czy się śmiać, czy płakać. Tylko jednostki wiedziały, że na Kresach zostali Polacy. A dla niektórych wciąż jestem Ukrainką, bo mam ukraiński paszport. Prawda jest jednak taka, że dokument i obywatelstwo w ciągu życia można zmienić nie jeden raz i na szczęście nie one świadczą o narodowości, tylko język, wiara, tradycje, wartości, zasady – coś, co się wynosi z domu i z czego powinno się być dumnym.

Wszystko marność i marność wszystko…
Precz z zabrzeża,
gdzieś od lądów przyśnionych,
od tęsknot zarzeczy,
kirem skrzydeł się długich
nade mną rozszerza
bezkarna, ciężka krzywda zapomnianych rzeczy…
/M. Wolska/

Elżbieta Lewak
Tekst ukazał się w nr 13–14 (185–186) 16 lipca – 15 sierpnia 2013

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X