Międzymorze, atak polsko-węgierski na Ukrainę i inne bajki ideologów

W tym samym czasie kiedy część środowiska ukraińskiej radykalnej prawicy wysyła sygnały o możliwości i potrzebie współpracy z Polską, a zwłaszcza na odcinku budowy Międzymorza, „stara gwardia” z okolic Swobody rozkręca antypolską histerię, strasząc atakiem polskiej armii na ukraińskie terytorium.

Daje też tym samym amunicję swoim polskim odpowiednikom do kolejnej eskalacji napięcia we wzajemnych relacjach. Czy to zbieg okoliczności? Czy bardziej nowa faza wojny informacyjnej? A może warto wziąć pod uwagę także i fakt, że obie siły mają wspólne korzenie i wywodzą się z tej samej formacji politycznej, powstałej na początku lat 90. XX wieku?

Na Ukrainie od dawna funkcjonuje wiele różnych podziałów regionalnych. Zachód jest bardziej proeuropejski, wschód mniej. Na zachodzie od zawsze dominuje język ukraiński, na wschodzie popularniejszy był język rosyjski. I tak dalej. Kończyło się to zawsze wnioskiem, że Ukraina zachodnia chce do Europy, a wschodnia i południowa do Rosji. I że w ogóle najlepiej to się nie angażować tam na Wschodzie, bo jeszcze się naruszy rosyjską strefę wpływów. W Polsce i ogólnie w Europie znaczenie tych ukraińskich podziałów jest do dnia dzisiejszego przeceniane i wciąż funkcjonują one jako naukowe fundamenty dla analizy sytuacji na Ukrainie, zamiast podążać w stronę kategorii klasyfikacyjnej stereotypów i uproszczeń.

Nie to, że żadnych podziałów nie ma. Otóż są, co jest całkiem normalne dla każdego europejskiego państwa. Już w latach 90. XX wieku francuski badacz Dominik Arel, mało znany i na Ukrainie, i w Polsce, przeprowadził najbardziej chyba kompleksowe badania socjologiczne na temat różnic pomiędzy dwoma biegunami geograficznymi Ukrainy. Jego wnioski w skrócie można zamknąć w prostym przekazie, iż tym co różni Ukrainę wschodnią od Ukrainy zachodniej, nie jest ani poziom zadowolenia z życia, zarobki, poziom bezpieczeństwa, regionalna polityka, itp. Różnice są tylko dwie: 1. ocena II wojny światowej, 2. stosunek do Rosji.

Od momentu rosyjskiej agresji ostatni punkt praktycznie stracił swoją aktualność. Powyższe jest tylko podstawą teoretyczną do dalszych rozważań. „Nowa” prawica ukraińska najmocniejsza jest w centrum i na wschodzie, a „stara” na zachodzie. Praktycznie więc prawdziwym polem bitwy pomiędzy oboma środowiskami o „rządy dusz” na Ukrainie miałby się stać zachód kraju. Na razie nie tylko wydaje się to odległą perspektywą, ale i nie ma wielkich szans na to, aby jedni lub drudzy doszli do realnej władzy. Chyba, że okoliczności zmieniły się z przyczyn zewnętrznych. Warto też pamiętać, iż Swoboda nie ma już ani dawnej reputacji, ani pozycji w społeczeństwie. Nie zmienia jednak metod – w swoich działaniach często sięga po prowokacje i manipulacje, odwołujące się do stereotypów, uprzedzeń i gdzieś głęboko skrywanej niechęci do obcych oraz taniego populizmu.

Biorąc pod uwagę jakie zataczamy koło narracyjne, chciałoby się napisać Nihil novi. Około 5 lat temu, były minister edukacji i nauki w rządzie Mykoły Azarowa – Dmytro Tabacznyk, upodobał sobie temat podkreślania jak Ukraina zachodnia jest inna od reszty kraju. Można nawet odnieść wrażenie, że wielu polityków, prezentujących poradziecką czy wschodnią mentalność, naprawdę miało takie przekonanie, iż „pozbycie się” patriotycznej części zachodu swojego państwa pozwoliłoby im zbudować „nowe” państwo – oczywiście blisko związane z Rosją i łatwe do kontroli na wzór innych republik poradzieckich.

W tym samym czasie na obszarze dawnej Galicji zaktywizowali się tzw. „separatyści galicyjscy”, którzy z kolei skupili się na celebrowaniu wszystkich możliwych różnic regionalnych oraz historycznych, wywodząc z nich prosty wniosek – Galicja jest nie tylko inna od reszty państwa, ale i bardziej europejska. Do tego ma dosyć rosyjskojęzycznych i prorosyjskich polityków i powinna otrzymać co najmniej status regionu autonomicznego. W dalszej kolejności, część z nich mniej lub bardziej publicznie opowiadała się nawet za możliwością odłączenia się od reszty państwa i np. akcesji do Polski.

Obie narracje praktycznie ze sobą współgrały i wzajemnie się uzupełniały. Zmierzały one jednocześnie do realizacji tych samych destrukcyjnych celów, choć wychodziły z różnych środowisk. Jak najbardziej można oczywiście uznać taki fakt za absurdalny i zupełnie ignorować potencjalną siatkę interesów i powiązań finansowo-politycznych. Tak najczęściej zresztą robią osoby nie rozumiejące ani ukraińskiej polityki, ani rozmachu, z jakim od lat operuje tutaj Rosja.

Po aneksji Krymu i rozpoczęciu działań zbrojnych na Donbasie wszystkie podobne postulaty autonomiczne lub antagonizujące regionalnie kraj stały się już wprost zagrożeniem dla integralności terytorialnej państwa. Stąd i stopniowo środowisko „galicyjskich separatystów” zostało zdezaktywowane, choć z pewnością nie całkowicie rozmontowane. Obecnie potrzeba czasu jest inna, większą wagę należy przykładać do kwestii międzynarodowych.

Rosji od zawsze chodziło o ograniczenie drogi Ukrainy na Zachód. Posiadanie dwóch ognisk zapalnych – na południu i wschodzie państwa, skutecznie to realizuje. Lecz Kremlowi to nie wystarcza. Utracił on bowiem swoje wpływy na ukraińską politykę, nie w pełni, ale w sposób daleko osłabiający możliwości działania. Logicznym więc jest wejście w sferę ideologiczną na różnych odcinkach. Rosji bowiem jest obojętna przynależność ideologiczna współpracowników – czy to skrajna lewica, czy skrajna prawica, nie ma to żadnego znaczenia. Każda skrajność jest dobra, a do partii centrycznych i mniej populistycznych trudniej się dostać i trudniej za ich pomocą generować nowe ogniska zapalne.

Teraz już nie ma mowy o jakimkolwiek sojuszu czy partnerstwie z Rosją. Nie jest więc przypadkiem, że idea Międzymorza stała się tak popularna na Ukrainie w rozmaitych środowiskach politycznych. Istniała bowiem obiektywna konieczność przedstawienia „alternatywy” dla integracji z Zachodem, ale jednocześnie współgrającej z celami Kremla. Tym przecież złym Zachodem, który ciągle nie daje konkretnych deklaracji i zobowiązań, który tak naprawdę skrycie nie chce Ukraińców w strukturach Unii Europejskiej i Sojuszu Północnoatlantyckiego. Nieważne jest przy tym, że owa bałtycko-czarnomorska alternatywa jest zupełnie nierealna i że Polska i Ukraina mówiąc o Międzymorzu mówią zupełnie o czymś innym i mają inny obraz regionu. Nieważne jest też i to, że Ukraina zbyt opieszale realizuje swoje reformy i wciąż nie rozwiązała gigantycznego problemu z korupcją, a jej politycy nie potrafili postawić dobra kraju nad interes polityczny. Ważne jest, aby za pomocą różnych ideologii i narracji dalej realizować na Ukrainie zasadę divide et impera.

Historia zatacza koło, ale po innym okręgu. Ukraińskie społeczeństwo dalej poddawane jest różnym procesom propagandowym – i na poziomie ogólnokrajowym, i regionalnie. Jedni będą mówić o pragmatyzmie współpracy i budowaniu potęgi regionu bez UE i NATO, a w oparciu o czystą fantazję, bez jakichkolwiek podstaw i fundamentów, poza pustymi deklaracjami (za którymi nie idzie żadna merytoryczna praca), wypalając potencjał tysięcy wyborców, w tym i młodych pokoleń, którzy się na to nabiorą, i osłabiając ogólnie cały wektor prozachodni, dla którego zwyczajnie nie ma żadnej alternatywy na Ukrainie. Ale świadomość tego ostatniego faktu jest inna im dalej od granic UE, tam gdzie te struktury polityczne będą najaktywniejsze. Drudzy, z zachodniej Ukrainy, w tym samym czasie będą siać zamęt, podsycać nienawiść, poczucie niebezpieczeństwa i zagrożenia pomiędzy Ukraińcami a innymi sąsiadami (zwłaszcza Polakami), będą wypalać społeczeństwo brakiem wizji, infantylnie pojmowanym patriotyzmem na pokaz i sztucznymi problemami, jak potencjalny atak Polski na Ukrainę (zapewne jeszcze przy współpracy z Węgrami – bo i takie plotki krążą teraz po Lwowie).

Trwa wojna informacyjna. Dezinformacja zbiera swoje żniwo, niszcząc tkankę zdrowych społeczeństw, zakłócając szerszy kontekst interpretacji faktów i informacji i rozmywając odpowiedzialność polityczną poszczególnych prowokatorów i manipulantów. Na tej wojnie każdy, nawet najwybitniejszy umysł może stać się narzędziem w rękach propagandystów lub pożytecznym idiotą, działającym na szkodę własnego państwa i dobra współrodaków. Nie ma recepty na zwycięstwo, ale bardziej niż kiedykolwiek zależy ono teraz od dziennikarzy, analityków i autorytetów, niż kiedykolwiek wcześniej w historii. Przede wszystkim od ich postawy, determinacji, a zwłaszcza kompetencji.

Adam Lelonek
Tekst ukazał się w nr 20 (264) 28 października – 14 listopada 2016

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X