Lwów – to miasto najbardziej pozwala mi być Polką Stoją od lewej: siostra Cesia, mama Anna, siostra Wanda. Na schodach siedzi Barbara

Lwów – to miasto najbardziej pozwala mi być Polką

Wspomnienia Barbary Bukiej z domu Dziedzińskiej

Do dzisiaj, zanim ukroję chleb, robię na nim znak krzyża. Jak spadła kromka na ziemię, to się ją całowało, jak chleb leżał rzucony na ulicy, to się podnosiło i kładło z boku, aby nikt idący po drodze go nie kopnął. Bo do chleba trzeba z szacunkiem. Myśmy przeżyli głód. Dla nas chleb to święta rzecz. Jedliśmy łupiny z ziemniaków. Raz mama poszła do miasta, aby kupić mąki, a okazało się, że kobieta sprzedała jej gips zamiast mąki. Mama tak okropnie wtedy płakała.

Nie było zeszytów. A tak się chciało uczyć. Na skrawku gazety uczyłam się pisać, tam gdzie znalazłam niezadrukowane miejsce. Nie było światła, więc paliliśmy lampę naftową albo zalewaliśmy oliwę, ale jak się dłużej paliła, to wszystkich głowy bolały od tego smrodu. I do tego przyszła susza. Wiosną wszystko pięknie zakwitło w ogrodzie, a potem wyschło na wiór. Czasem brakowało nadziei, ale wytrwaliśmy w wierze i przynależności do narodu polskiego.

Jak patrzę na dzisiejszy świat, na dzisiejsze wymagania, to chce mi się płakać. Urodziłam się w Brzuchowicach [w Polsce w województwie lwowskim, dziś na obrzeżach Lwowa] w 1936 roku. Kiedy trzy lata później mój tata szedł na wojnę, mama błagała go, żeby wrócił. Ale on powiedział: „Przysięgałem pod krzyżem bronić Ojczyzny i nie mam prawa wracać”. Zginął 5 września 1939 roku. Ciała nie odnaleziono. Moja mama została sama z trójką dzieci. Było ciężko, bardzo ciężko Głodowaliśmy. Mama stale martwiła się, czym nakarmić trójkę małych dzieci.

Święta kościelne były ważne, choć nie zawsze była możliwość świętowania. Wszystkiego brakowało, ale obchodziliśmy święta skromnie. Zapalaliśmy świece, modliliśmy się, kolędowaliśmy, mama piekła powidlak, na Zielone Świątki wzdłuż ścieżki stawialiśmy brzózki. Jednak każde święta były smutne, bo brakowało taty. W rocznicę jego śmierci zawsze zapalamy świece, zamawiamy mszę świętą.

Chodziłam do szkoły ukraińskiej, moje starsze siostry zdążyły jeszcze skończyć polskie szkoły. Proboszcz Woronecki z kościoła rzymskokatolickiego w Brzuchowicach tuż przed wojną uprzedził parafian, że kościół zostanie zamknięty i żeby kto chce, jeszcze posłał swoje dzieci do sakramentów i na katechezę. Ja też chodziłam na ostatnie katechezy w brzuchowickim kościele. Całe Brzuchowice to byli Polacy. Było kilku Ukraińców, ale żyliśmy w zgodzie, nikt nie wstydził się swojego pochodzenia. Aż do wojny. Już tuż przed nią Polacy zaczęli wyjeżdżać, uciekać z Brzuchowic. Cała rodzina mamy wyjechała w głąb Polski. Namawiali ją, żeby też wyjechała, uciekała przed Ukraińcami, bo zrobią z niej gulasz – tak mówili. Ale ona uparła się. Mówiła: „Tutaj się urodziłam, tutaj są moje korzenie. Nikomu nic złego nie zrobiłam, nie czuję się winna, żebym musiała uciekać”. I zostaliśmy. Właściwie poza dokuczliwymi docinkami, że jestem mazurką, że po co zostałam, że moje miejsce jest za Sanem, był spokój. Może dlatego, że blisko nas pod lasem była rosyjska jednostka wojskowa, banderowcy bali się tam działać. Pamiętam, że chodziłam jako dziecko do lasu na grzyby i któregoś dnia w lesie zobaczyłam, jak przyjechały ciężarówki. Zrzucono z nich pobitych ludzi z UPA. Potem pojawili się żołnierze UPA i zabierali swoich na wpół żywych kolegów. Złapał mnie jeden ukraiński żołnierz i zaczął wypytywać, a ja jeszcze nie mówiłam po ukraińsku, tylko kiwałam głową i wydawałam jakieś dźwięki. Pytał, jak mam na imię, powiedziałam, że Kateryna, a jak zapytał, gdzie mieszkam, to wskazałam ręką na dom ukraińskiej rodziny. Zapytał, jak często widzę, że samochody zabierają rannych upowców. Wtedy cudem odpowiedziałam po ukraińsku, że drugi raz i wtedy mnie odpuścił.

Nie mieliśmy polskich książek, ale wszyscy mówiliśmy po polsku. Były tylko modlitewniki, z których co wieczór się modliliśmy. Mama znała dużo wierszyków, piosenek, a ja miałam dobrą pamięć, więc zapamiętywałam te piosenki o zielonych mosteczkach, jaworach, góralach. Nikt mi nigdy nie mówił, że mam polskie pochodzenie, nie było takiej potrzeby, to było oczywiste. Cała rodzina wyrosła w duchu tolerancji i szacunku do tego, kto kim jest i jakie ma pochodzenie. Kocham Lwów. Tu wyrosłam, wyszłam za mąż, mam wielu przyjaciół. To miasto najbardziej pozwala mi być Polką.

Maria Tomków
Tekst ukazał się w nr 5 (345), 17 – 30 marca 2020

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X