Legendy starego Stanisławowa. Część 3 Zosia miała wielu klientów

Legendy starego Stanisławowa. Część 3

Proponujemy Czytelnikom następną część legend związanych ze Stanisławowem.

Zosina Wola (I)
Przed trzystu laty mieszkał w Stanisławowie bogaty mieszczanin. Miał syna Janka. Pracowała u niego młoda i urodziwa pokojówka, sierota Zosia. Młodzi zaczęli mieć się ku sobie, a niedługo połączyła ich miłość, która, jak to zwykle bywa, zakończyła się ciążą.

Gospodarz nawet nie chciał słyszeć o weselu – niepotrzebna mu była synowa–sierota, i to jeszcze bez grosza za duszą. Szybko więc wyprawił syna na naukę na Uniwersytet Jagielloński do Krakowa, a biedną dziewczynę – wyrzucił na ulicę. Nikt nie chciał przyjąć brzemiennej dziewczyny pod swój dach. Musiała pozbyć się dziecka, pozostać na ulicy i zająć się najstarszym zawodem.

Młoda urodziwa kobieta o wspaniałej figurze i kształtach miała mnóstwo klientów. Jej sprawy poszły na tyle dobrze, że niebawem kupiła sobie niewielki domek na tyśmiennickim przedmieściu. Pomimo swego zajęcia Zosia nadal kochała syna swego byłego gospodarza. Dlatego wszystkich klientów nazywała Jankami. Niektórych to bardzo gniewało.

Zaniepokojony powodzeniem prostytutki magistrat zabronił jej pokazywania się w mieście i zezwolił zajmować się swym zajęciem jedynie na ulicy, przy której mieszkała. Tylko tam mogła robić to, co potrafi i chce. Jednak i tu potok klientów nie zmalał. A ponadto, na koszt jej bogatych klientów ulicę tę wybrukowano i oświetlono.

Niebawem z Krakowa powrócił jej ukochany Janek. Zdążył już ożenić się, spłodzić dużo dzieci i był zmęczony towarzystwem swej połowicy. Dowiedziawszy się o super dziwce, postanowił złożyć jej wizytę. Golnąwszy sobie trochę dla animuszu przybył pod jej dom, ale zastał drzwi zamknięte. Niecierpliwy młodzieniec zajrzał przez okno. Ze zdumieniem zobaczył jak jego pierwsza miłość pieści jakiegoś łysego starucha. Pijana krew uderzyła mu do głowy. Gorączkowo wyjął zza pasa pistolet i przez okno zastrzelił Zosię.

Łysy dziadyga okazał się wpływowym urzędnikiem magistratu, wobec tego Janek zmuszony był wypłacić olbrzymi okup, ulicę zaś, przy której mieszkała dziwka, ludzie nazwali Zosiną Wolą (obecnie jest to ulica Konowalca).

Zosia miała wielu klientów

Zosina Wola (II)
A oto jeszcze jedna legenda o Zosinej Woli. Na początku XVIII wieku na tyśmiennickim przedmieściu Stanisławowa była maleńka uliczka, zwana Kaleczą. Swoją nazwę zawdzięcza mieszkającym tam przeważnie kalekom, ubogim i wyrzutkom społeczeństwa. Gdyby w tamtym czasie w Stanisławowie mieszkali Murzyni, z pewnością mieliby tam swoją dzielnicę. Była to prawdziwa kloaka – nędzne chałupy, stosy śmieci, bieda, przestępczość, prostytucja – były synonimami tej ulicy.

W tym samym czasie w pałacu Potockich, otoczona bogactwem i rozkoszą, wzrastała córka właściciela miasta Józefa Potockiego Zofia. Dziewczyna miała dobre serce i postanowiła zrobić coś dla biednych ludzi. Własnym kosztem wybudowała na Kaleczej kilka domów dla ludzi starych i chorych. Razem z matką regularnie odwiedzała tę ulicę i szczodrze rozdawała jałmużnę. Uprosiła nawet ojca o zwolnienie z podatków biednych mieszkańców tej ulicy.

Pamięć o hojnej mecenasce przetrwała i ulicę nazwano Zosina Wola. Nazwa ulicy przetrwała aż do lat 1940.

Zosina Wola (III)
Z ulicą Zosina Wola związana jest rekordowa ilość legend. Proponujemy kolejną wersję jej nazwy. Zgodnie z nią jedyna córka Józefa Potockiego, Zofia, była bardzo rozpieszczoną, kapryśną i wiecznie niezadowoloną dziewczyną. Kiedyś, pośród upalnego lata, raptem zapragnęła przejechać się saniami.

Darmo stary magnat starał się jej wytłumaczyć, że latem nie da się jeździć saniami i że trzeba doczekać się zimy. Na to kapryśna Zosia wpadała w histerię, tarzała się po podłodze i krzyczała na cały pałac – Ja chcę!!!

Wreszcie znudziły się ojcu te krzyki, nakazał wysypać solą jedną z uliczek na tyśmiennickim przedmieściu i tam wozić saniami swoją kapryśną córeczkę. Na to zjawisko zbiegł się cały Stanisławów. Rzecz w tym, że sól była wówczas bardzo droga, droższa nawet niż dziś cukier.

W końcu wszystko zakończyło się happy endem: Zosia najeździła się latem saniami, stary Józef Potocki miał na jakiś czas spokój od kaprysów córki, ludzie zebrali darmową sól i też byli zadowoleni. Ulicę zaś po tym wybryku nazwano Zosiną Wolą.

Kapryśna dziewczyna przemieniła lato na zimę na jednej z ulic

Sen
Przy ul. Starozamkowej 2 stoi niewielki piętrowy budynek, gdzie obecnie mieszczą się biura. Dawniej był tu klasztor i kościół zakonu trynitarzy. To z nim związana jest ta legenda.

W 1718 roku mieszkaniec Stanisławowa, pułkownik wojsk koronnych Paweł Nitosławski ciężko zachorował. Lekarze niczym nie mogli pomóc przykutemu do łóżka wojskowemu, więc stary żołnierz zaczął szukać notariusza, by sporządzić testament. We śnie ujrzał zakonnika trynitarskiego, który obiecał mu uzdrowienie, pod warunkiem, że na własny koszt wybuduje murowany kościół dla tego zakonu.

Dziś ta budowla mało przypomina klasztor trynitarzy

Następnego dnia Nitosławski poczuł się lepiej i postanowił pomodlić się w drewnianym wówczas kościele trynitarzy. W czasie modlitwy ze zdumieniem rozpoznał w starej ikonie św. Feliksa zakonnika ze swego snu. Pułkownik bez zwłoki przekazał zakonnikom swe oszczędności na budowę murowanego kościoła.

Św. Feliks też dotrzymał słowa. Nitosławski przeżył jeszcze dziewięć lat, a budowę kościoła ukończył jego syn Franciszek, który na zdrowie się nie użalał.

Wiedźma
Na odmianę od sąsiedniego Lwowa wiedźm w Stanisławowie praktycznie nie było. A to chyba dlatego, że walczono tu z nimi dość radykalnymi metodami. Oto typowy i jedyny(!) w całej historii miasta przykład.

Na początku XVIII wieku mieszkała w mieście wiedźma. Wiele szkody zadała ona mieszkańcom miasta. A to na kogoś rzuciła urok, a to którąś mieszczkę uczyniła bezpłodną, a to nawet kogoś do grobu wpędziła. Mieszkańcy długo to znosili, gdyż byli wychowani, aż pewnego razu miarka się przebrała.

Rzecz w tym, że czarownica urodziła „ni to córkę, ni syna” – coś maleńkiego, włochatego, z kopytkami, ogonkiem i różkami. Oburzeni mieszkańcy, niedługo myśląc, spalili wiedźmę z potomstwem na Rynku. Stare kroniki potwierdzają ten fakt, ale mowa w nich jest o zwykłej prostytutce, niejakiej pani Zwizczeńskiej. Dwa razy wypędzano ją z miasta, a gdy powróciła po raz trzeci, osądzoną ją i spalono. Stało się to 18 sierpnia 1719 roku.

Iwan Bondarew
Tekst ukazał się w nr 3 (295) 13-26 lutego 2018

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X