W roku 1635 na mocy decyzji Sejmu Rzeczypospolitej, została zbudowana twierdza Kudak. Inicjatorem budowy twierdzy był wielki hetman koronny Stanisław Koniecpolski. Projektantem i budowniczym Kudaku został Guillaume de Vasseur de Beauplan, Francuz, od 1630 roku w służbie Rzeczypospolitej, inżynier, architekt i kartograf.
Bardzo często nazywa się Kudak zamkiem, więc tym silniej podkreślę, że Kudak żadnym zamkiem nie był. Był początkowo cztero bastionowym fortem otoczonym wałem i fosą, który wspomagały dwa pół bastiony. Odbudowany po zniszczeniu, w roku 1639 Kudak stał się sześciu-bastionową fortecą w stylu najbardziej wtedy nowoczesnych umocnień Europy zachodniej. Twierdzę otaczały dodatkowo wały ziemne z przedpiersiami, trzy fosy i dwa rzędy częstokołów. Trzynaście armat, brązowych i żelaznych, gotowych było do rozpoczęcia strzelania.
Stare ryciny, przedstawiające Kudak jako gotyckie zamczysko z wieżami i blankowanymi murami obronnymi, są bzdurą. Jeśli już można przyrównać twierdzę kudacką do czegoś, przyrównujmy ją raczej do nowoczesnych wtedy fortyfikacji Zamościa, a nie do starego, pokrzyżackiego Malborka.
Twierdza na bezludziu
Kudak wzniesiony został na prawym, wysokim brzegu Dniepru, tuż przy wodzie, w miejscu, gdzie znajdował się pierwszy, licząc od góry rzeki, poroh Kudacki. Obecnie miejsce, na którym stała forteca, jest zalane spiętrzonymi wodami Dniepru i znajduje się 10 km poniżej miasta Dniepropietrowska. Teraz tak to wygląda, ale wtedy?
„Ostatnie ślady osiadłego życia kończyły się, idąc ku południowi, niedaleko za Czehrynem ode Dniepru, a od Dniestru – niedaleko za Humaniem, a potem już hen, ku limanom i morzu, step i step, w dwie rzeki jakby w ramę ujęty”. – To Henryk Sienkiewicz i jego opis tak zwanych Dzikich Pól. Nie mamy powodu, aby w kwestiach geografii dawnej Ukrainy panu Sienkiewiczowi nie wierzyć. Czehryn był więc wtedy ostatnim miastem zasiedlonej części Ukrainy, a tuż za Czehrynem należało się spodziewać pustkowia Dzikich Pól. Od Czehryna do obecnego Dniepropietrowska jest w linii prostej około 200 kilometrów, a więc mniej więcej tyle, co trzecia część szerokości obecnej Polski. Nawet dzisiaj jest to dystans poważny, wcale nie taki łatwy do przebycia.
Wtedy, na pewno, dwustukilometrowa podróż była stokroć trudniejsza. A mimo to Kudak stanął 200 kilometrów od jakiejkolwiek cywilizacji, na pustkowiu, a wokół siebie nie miał żadnego sąsiedztwa!
Popatrzmy, więc, uważnie na miejsce, gdzie zbudowano warownię i zadajmy sobie pytanie. – Po co było Polsce wystawiać taką fortecę na takim bezludziu?
Zaraz ktoś podpowie, że Kudak był przecież pierwszą placówką obronną Rzeczypospolitej. Jej tarczą, jej przedmurzem. Warował jak pies. Czuwał nad bezpieczeństwem, czy co tam jeszcze. Tak się zresztą najczęściej przedstawia motywy powstanie tej fortecy. Ale takie gadanie, proszę Państwa, jest zwyczajną lipą. Prawdziwe zagrożenie nadchodziło do Polski z innej strony.
To były stałe, podobne do wydeptanych gościńców, trasy tatarskich napadów znane każdemu dziecku. Nie trzeba było zostać hetmanem, żeby o tym wiedzieć. Tatarzy, aby nie przeprawiać się przez dopływy głównych rzek, prowadzili swe szlaki po działach wodnych.
Szlak „Czarny” – między Dnieprem i Bohem, na Wołyń. Szlak „Kuczmański” – między Bohem i Dniestrem, na Podole. Szlak „Wołoski” – z Budziaku na Ruś Czerwoną. A straty? – Proszę bardzo!
Jedynie w latach, poprzedzających budowę Kudaku i tylko z Rusi Czerwonej, Tatarzy porwali i uprowadzili ponad 100 tysięcy ludzi, a 24 tysiące zamordowali. Już nie liczę tego, co spalili, nie liczę rannych, nie liczę innych strat materialnych, uprowadzonego bydła czy koni. Czemu, więc, tutaj nie zbudowano nowoczesnej, europejskiej fortecy? Czemu postawiono ją gdzieś, hen, na niewyobrażalnym, pardon, zadupiu, a nie tam, gdzie Tatarzy, prawie rok w rok wyrzynali żywotne siły narodu? Czego, w końcu, pilnował ten wspaniały Kudak?!
Już niedługo, sami Państwo będziecie mogli się przekonać, czego pilnował Kudak. Nie wiem, czy uwierzycie.
Obecny Dniepr i Dniepr z dawnych czasów, to właściwie dwie kompletnie inne rzeki. Na dawnym Dnieprze nie istniały jeszcze zapory wodne, po których zbudowaniu rzeka zmieniła się nie do poznania. Wielka, bo trzecia (nie licząc pogranicznej rzeki Ural), co do wielkości rzeka Europy, płynęła w sposób naturalny, ograniczona jedynie warunkami terenu, jaki napotykała na drodze.
A że w swoim dolnym biegu rzeka napotykała podłoże skaliste i nieustępliwe, przebijała się przez nie, spływając po granitowych skałach, sprawiając wrażenie, że toczy się po jakichś monstrualnych schodach. Podobieństwo do schodów potęgowała budowa skalnego podłoża, składającego się z płaskich kamiennych płyt. Na dystansie 70 kilometrów rzeka napotykała na swojej drodze 9 kamiennych stopni, przegradzających całkowicie jej koryto. Były to owe słynne Porohy Dnieprowe. Jeden różnił się od drugiego wysokością i dystansem, na jakim zajmował koryto rzeki, a także ilością sterczących na nim pionowych skał, ale każdy z porohów miał budowę płytową i posiadał różną ilość nawarstwionych na siebie, różnie szerokich, grubych kamiennych płyt, zwanych ławami.
Porohy nie były jedynym utrudnieniem w ewentualnej żegludze po Dnieprze. Były one zdecydowanie utrudnieniem największym, bo przegradzały sobą całą szerokość rzeki, ale kamienne podłoże, po którym spływał Dniepr, utworzyło jeszcze inną formę blokady rzecznego koryta, czyli tak zwane zabory. Zaborami nazywano niepełne przegrody Dniepru. Znaczyło to, że w zaborze zawsze istniało, choćby tylko jedno, wolne przejście, i zabora nigdy nie przegradzała rzeki na całej jej szerokości. Takich zabór było sześć. Wszystko to okraszone było obfitą ilością skał pojedynczych, stojących samotnie, albo grupami. Niektóre były widoczne i sterczały ponad powierzchnię, a inne czaiły się podstępnie, ukryte w głębi wody.
Przeprawianie się przez porohy
Przez porohy można było przepłynąć tratwą lub łodzią, ale ryzyko takiego spływu było ogromne. Wielka rzeka, zwężona sztucznie przez otaczające ją skały, z piorunowym rykiem usiłowała zmieścić swe wody w wąskim, kamiennym przejściu. Pokonywała przy tym wysokość 32 metrów, a więc wysokość dziesięciopiętrowego wieżowca! Nigdzie nie tworzyła wodospadów, ale szybkość przepływu potwornych mas wody była straszna.
Kręcąc, omijając sterczące skały, zmieniając co chwila kierunki, wił się przez porohy tor wodny na tyle głęboki, że umożliwiający spłynięcie statków. Zwano go „starą drogą kozacką”. Na spławność kozackiego szlaku wielki wpływ miał poziom wód na Dnieprze, bo od jego wysokości zależało, którą wersję szlaku należało wybrać. Znajomość samego szlaku, jak i różnych jego wariantów, była wiedzą niemałą, którą posiadali jedynie mieszkańcy okolicznych siół, zwani przez wszystkich – sternikami. Mimo ich nieprawdopodobnej zręczności i wieloletniego doświadczenia w przeprowadzaniu statków, ilość zdarzających się mimo to katastrof była ogromna. Wystarczyła sekunda wahania, wystarczyła pomyłka kursu liczona na centymetry i woda roztrzaskiwała statki, masakrowała na skałach bezradnych wobec żywiołu ludzi i topiła przewożone towary.
Na początku, łodzie dobijały do dwóch, położonych tuż przy pierwszym porohu wiosek: Kamionki i Kodaku, zwanego też Kudakiem. Tutaj wynajmowało się sterników, którzy na czas spływu mieli nad powierzonymi ich opiece ludźmi i statkami władzę pełną i absolutną.
Sternicy dokonywali przeglądu łodzi. Czasami kazali ją częściowo rozładować. – Nie było gadania! Wyładowany towar musiał pojechać furmankami po drodze wzdłuż rzeki. Czasami sternicy dokonywali w łodzi pewnych przeróbek. Dobudowywali, na przykład, do łodzi nowe stery. Dopiero wtedy zaczynała się jazda. W tempie oszalałej motorówki. W głuszącym wszystko ryku rozpędzonej wody. W bryzgach i tumanach wodnej piany.
I od razu, pierwszy na drodze, poroh Kudacki. Cztery ławy! I już w następnej chwili zapora Monasterska. Później poroh Surski. Tylko (!) dwie ławy. Dalej poroh Łochański. Trzy ławy, z dość dużą wyspą na środku. Potem zabora Strzelcza, a za nią poroh Dzwoniec, jako że ryczał, aż uszy odpadały. Na Dzwońcu cztery lawy do przebycia. Dalej Dniepr dzielił się na dwie odnogi, otaczające dużą wyspę. Jedną (prawą) odnogę Dniepru blokowała zabora Tiachińska.
Teraz największy i najstraszniejszy poroh. Nienasytec! Dwanaście ław!! Tu zawsze było najwięcej wypadków. Najwyższy poziom wód Dniepru nigdy nie potrafił zalać w całości ław porohu i pionowo sterczących nad ławami skał, wzniesionych ponad poziom wody na wysokość 5 – 6 metrów! Po obu stronach porohu widać było cmentarze. Przybywało wciąż nowych mogił, bo nigdy nienasycony, diabelski poroh potrzebował wciąż nowych ofiar. Za Nienasytcem – zabora Woronowa. Bardzo niebezpieczna. Potem zabora Krzywa, a za nią – poroh Wolnik. Na porohu cztery, bardzo niebezpieczne ławy. Najtrudniejszy poroh po Nienasytcu. Ale za porohem, wariackie do tej pory tempo jazdy, wyraźnie zwalniało i wody rozlewały się, tworząc prawie całkowicie spokojne jezioro. Za spokojną wodą – poroh Budziłowski. Dwie ławy. Dalej – zabora Skubowa, a za nią – poroh Liszny. Znowu dwie ławy.
Ostatni poroh, to poroh Wilny. Nazwa odnosiła się do bardzo krętej drogi wodnej na porohu (sześć ław) i oznaczała wicie się, poskręcanie. Dawniejsza nazwa porohu brzmiała: „poroh Gadniczy”, czyli wężowy. Żegluga przez porohy kończyła się z chwilą osiągnięcia wyspy Chortycy.
Ta wyspa na Dnieprze była bardzo ważnym węzłem komunikacyjnym i ośrodkiem handlowym. To na wyspie Chortycy kończył się wodny szlak handlowy z Morza Czarnego. Tutaj przeładowywano towary ze statków na wozy, by wwieźć je do góry ponad porohy. To do Chortycy przychodziły statki po przejściu porohów, zawsze nie doładowane, dla uzyskania większej pływalności, a więc, zawsze skore do wzięcia na Chortycy trochę dodatkowego ładunku w drodze do ujścia Dniepru.
Przez Chortycę przebiegała, poprzecznie do rzeki, ważna droga handlowa z Rosji na Krym. Ponieważ nurt Dniepru był powolny i spokojny, leniwie opływający wyspę, tutaj właśnie była najdogodniejsza przeprawa przez rzekę. Na wielkiej wyspie było dość miejsca na kupieckie składy, warsztaty rzemieślników, noclegownie i knajpy dla żeglarzy. Wyspa była bezpieczna dla jej mieszkańców już samym tylko położeniem na środku ogromnej rzeki, ale Chortycy broniło jeszcze coś, a tym czymś była Sicz Zaporoska.
Z tego, co do tej pory napisałem, może wyniknąć dla Czytelnika pewna sprzeczność. Zacząłem, bowiem, od przedstawienia południowej części Ukrainy, jako bezludnego pustkowia. Teraz, jakby wbrew temu, co napisałem poprzednio, piszę o ruchu statków i łodzi na Dnieprze, przedstawiam wyspę Chortycę jako gwarny port przeładunkowy. Mam zamiar napisać o Siczy Kozackiej, czyli o stacjonarnym garnizonie wojskowym, liczącym sobie na co dzień około tysiąca żołnierzy. No, więc, jak tam w końcu było na tych Dzikich Polach? Pustkowie tam było, czy nie pustkowie?
Dzikie Pola i chanat krymski
Proszę Państwa. Oba obrazy Dzikich Pól są prawdziwe i oba istniały jednocześnie obok siebie. Dzikie Pola były tworem sztucznym, powstałym w wyniku celowego działania małego, wrednego i paskudnego kraiku, jakim był Chanat Krymski. To krymscy Tatarzy, na przestrzeni wielu lat, zniszczyli cały ten kraj, wymordowali lub porwali w niewolę mieszkańców tego kraju i celowo stworzyli na północ od Krymu obszary „ziemi niczyjej” na tyle obszerne, że chroniły one Chanat przed odwetowym atakiem ze strony polskiej.
Tatarzy żyli z tego, co zrabowali w Rzeczypospolitej, więc raz po raz i wciąż od nowa, po prostu żeby się najeść, musieli napadać na Polskę, rabując konie, krowy, owce i oczywiście ludzi, których potem sprzedawali z zyskiem. Sami stanowili dziadowski kraik, nie potrafiący się samodzielnie wyżywić i historia chanatu toczyła się od jednego masowego głodu do drugiego. Tam wiecznie panował kryzys, bo to był kraj bandycki, żyjący z bandytyzmu, a profesja bandyty nie zapewnia, jak wiadomo, stałych i przewidywalnych dochodów. Istnieją legendy na temat rzekomej potęgi tego chanatu, który posiadał armię, liczącą jakoby setki tysięcy żołnierzy. – Lipa! Setki tysięcy, to było wszystkich Tatarów razem wziętych, włącznie z babami, starcami i niemowlętami przy piersi. Przesadzano siłę chanatu, w ten sposób słodząc sobie własne porażki, własne safandulstwo i, co tu dużo mówić – strach przed tymi dzikusami. Gdyby Rzeczpospolita potrafiła to zrobić, rozdeptałaby ten Chanat, jak robaka na drodze.
To dlaczego tak nie zrobiła??!! – Nie był to tylko jedyny powód, ale głównie dlatego, że Polacy nie potrafili przejechać Dzikich Pól! W terenie pustego stepu, pozbawionego jakichkolwiek punktów orientacyjnych, Polacy gubili się jak dzieci. Tatarzy natomiast jeździli sobie po Polach, jak im się tylko podobało. Dlatego słyszeliście Państwo wiele na temat tatarskich ataków na Polskę, a nie wiem, czy Państwo słyszeli o jakiejkolwiek polskiej akcji przeciwko Tatarom na Krymie. Ja nie słyszałem.
O „befsztyku tatarskim” słów prawdziwych kilka
Tatarzy często sprawiali wrażenie ogromnej armii ze względu na swój sposób poruszania się w czasie wyprawy bojowej. Każdy Tatar prowadził ze sobą kilka koni, często były to cztery dodatkowe konie, na które kolejno przesiadał się w biegu, dając odpocząć zmęczonemu koniowi, który niósł go do czasu przesiadki. Dawało to Tatarom niesłychaną mobilność pochodu, a dla obserwatora – złudzenie wielokrotnie liczniejszego wojska, niż ono naprawdę było. Przy okazji rozprawię się z jeszcze jedną legendą, brednią tym razem, ale brednią na tyle silną, że funkcjonującą w Polsce do dzisiaj. Jest to tak zwany – befsztyk tatarski, czyli podawane na surowo, tarte, lub siekane mięso.
Ludzie! Żaden, najgłupszy nawet Tatar, nigdy nie miał czegoś takiego w ustach! A jeszcze te opowieści, że Tatarzy podkładali sobie pod siodła płaty surowego mięsa, by to mięso podczas marszu ubijać tyłkiem dla większego potem smaku… – O, Matko Boska! – Horror! – Kto to wymyślił??!!
Tatarzy podkładali pod siodła świeżo zdarte owcze skóry, surowizną do skóry konia, ale tylko wtedy, gdy koń miał na grzbiecie odparzenia. To był sposób na leczenie konia. Podobno bardzo skuteczny. No, nie wiem. Może czasami z braku skór, podkładali i cienkie płaty mięsa? Może nawet, z głodu, takie mięso potem jedli. Ale na pewno nie na surowo!
Atak Tatarów przebiegał w ten sposób, że w pewnym momencie, początkowo wielotysięczna gromada tatarskich wojowników rozpadała się na mniejsze grupy – czambuły, które rozchodziły się na boki, samodzielnie przenikały przez Dzikie Pola, by w jednym czasie, już w Polsce znowu połączyć się ze sobą. Takiego manewru Wojsko Polskie długo nie potrafiło dokonać. Nikt nie wiedział, dlaczego Tatarzy nie gubią się na stepie, dlaczego zawsze odnajdują się w tym samym miejscu i w tym samym czasie, dlaczego puste stepy, dla nich sprawiają wrażenie dobrze oznakowanej i uczęszczanej drogi.
Aż w końcu sprawa się wydała! Tatarzy brali ze sobą na wyprawę… kompasy i zegarki! Najlepsze, jakie wtedy istniały. Niemieckie, holenderskie i angielskie! Kupowali je od Włochów, w zamian za niewolników. Włosi potrzebowali niewolników do wioseł na swoich galerach, czyli pełnomorskich statkach wojennych i handlowych, napędzanych wiosłami. Niewolnicy „zużywali” się jednak przy wiosłach niesłychanie szybko, więc trzeba było nabywać wciąż nowych. Takich niewolników najłatwiej było kupić na Krymie, w starej genueńskiej (włoskiej) faktorii handlowej, zwanej Kaffa.
Tatarzy porywali niewolników i sprzedawali ich Włochom. (Sprzedawali nie tylko Włochom, ale teraz mówimy o tych zegarkach, a to była sprawa Włochów). Za włoskie pieniądze Tatarzy urządzali wyprawy po następnych niewolników. Czasami na zorganizowanie wyprawy dostawali od handlarzy ludźmi pożyczki, kredyty, rozliczane później, gdy wracali z połapanymi.
Wstrętne to było. – Prawda? Cholernym genueńczykom nie przeszkadzało, że handlują chrześcijanami. Że płacą muzułmanom za łapanie chrześcijan, że potem trzymają tych chrześcijan na swoich statkach gorzej niż dzikie bydlęta, że ich tłuką, torturują, głodzą.
Niewątpliwie, to genueńczycy nauczyli Tatarów nawigacji. Kapitanowie genueńskich statków też mieli na morzu do dyspozycji podobne kompasy i zegary, a to wystarczyło, żeby się nie zgubić. Czy to na morzu, czy na pustym stepie.
W czasie bojowego zwarcia Polaków i Tatarów, najczęściej wygrywali Polacy, bo w rzeczy samej Tatarzy – to była hołota. Często uzbrojona byle jak, czasami nawet bez szabel, a tylko z kiścieniami, czyli ze swojego rodzaju pałkami, tworzonymi z elementów końskiej czaszki, przywiązanych na krótkim rzemieniu do jakiegoś kija. Dla Polaków problem był właściwie tylko jeden. – Jak tę ruchliwą bandę dopaść!?
Wracając do Dzikich Pól, można powiedzieć, że na całych ogromnych obszarach były one celowo utrzymywane przez Tatarów w stanie dzikości i pustkowia, a w miejscach szlaków handlowych, potrzebnych chanatowi krymskiemu, już tak bardzo pustoszone nie były. Dzikie Pola, początkowo własność Wielkiego Księstwa Litewskiego, od roku 1569 zostały włączone do Polski. Dla Dzikich Pól niczego to nie zmieniło. Ani Wielkie Księstwo, ani później Polska ,nigdy nie miały nad Polami realnej władzy państwowej. Kraj ten de facto nie należał do nikogo.
Przypadek interwencji… diabła
Takie obszary dzikiego pustkowia nęciły wszystkich, którym nie podobało się życie w Rzeczypospolitej, a takich ludzi było wtedy niemało. Rzeczypospolita nie była, niestety, państwem sprawiedliwości społecznej. Sztywny podział stanowy był podstawą niesłychanego wyzysku, szczególnie chłopów pańszczyźnianych, ale nie tylko. Sądownictwo polskie też było diabła warte – to znaczy nie!! Co ja gadam?! Znana jest przecież interwencja diabła na posiedzeniu trybunału w Lublinie, kiedy to podlubelski szlachcic kazał spalić dom i gospodarstwo biednej wdowy, która nie chciała mu tego gospodarstwa sprzedać. W trybunale szlachcica bronili fałszywi świadkowie, przysięgając, że kobieta sama podpaliła swój dom. Nikt nie chciał słuchać nieszczęsnej i trybunał uniewinnił szlachcica, a orzekł winę wdowy. – Nawet diabeł wydałby sprawiedliwszy wyrok! – zawołała zrozpaczona kobieta.
I wtedy to się stało! Zapachniało siarką i na sali pojawił się diabeł. Powiedział, że Piekło nie zgadza się z tak podłym orzeczeniem sądu i on rozpoczyna rozprawę sądową jeszcze raz, ale teraz pod swoim własnym przewodnictwem. Przerażeni fałszywi świadkowie tym razem nie śmieli kłamać. Zmartwiali ze zgrozy sędziowie tym razem wydali wyrok sprawiedliwy. Diabeł dla potwierdzenia wyroku przyłożył rękę do sędziowskiego stołu. Zasyczało. Buchnął dym i płomień… Do dzisiaj można oglądać ten stół z wypalonym na jego blacie odciskiem ręki diabła.
Opowieść o sprawiedliwym sądzie diabelskim nie jest tylko bajką do straszenia dzieci. Skoro tworzyły się takie legendy – jak to świadczyło o polskim sądownictwie? Niesprawiedliwość społeczna i niesprawiedliwość sądów, powodowały największą liczbę uciekinierów. Na Dzikie Pola uciekali nie tylko ludzie pokrzywdzeni, ale też ścigani wyrokami przestępcy, zwyczajni złodzieje i bandyci. Uciekali chłopi pańszczyźniani. Uciekała zdeklasowana szlachta i różnego rodzaju poszukiwacze przygód. Uciekali Ukraińcy, Polacy i Rosjanie. Nawet Węgrzy. Osiedlali się tuż za porohami, na licznych i łatwych do obrony wyspach dnieprowych. Powstała społeczność zaporoska, mieszcząca się w obwarowanym obozie wojskowym zwanym Siczą.
Dziwna to była społeczność, bo składająca się z samych tylko mężczyzn (kobietom zabroniono przebywania na Siczy), mężczyzn, dodajmy – silnych, uzbrojonych, zaczepnych i łatwych do zwady. Była to organizacja bardzo podobna do „bractw” pirackich, grasujących po wodach Morza Karaibskiego. Sicz wciąż rosła w siłę. Kozaków, jak ich nazywano i jak sami mówili o sobie, przybywało w bardzo szybkim tempie. W roku 1534 było ich około 2000. W 1553 już 3000. W pierwszych latach XVII wieku przeszło 20 000!
Kozacy, czyli piraci Morza Czarnego
Porohy dzieliły na dwie części nie tylko Dniepr. Można powiedzieć, że dzieliły na dwie części całą Ukrainę. Powyżej porohów kraj był gęsto zalesiony, poniżej porohów przeważały stepy, przechodzące w pobliżu ujścia Dniepru w pustynne i półpustynne obszary stepów nogajskich. Często uzależniało to Kozaków, zamieszkujących Niż, czyli Zaporoże, od dostawy drewna budowlanego sprowadzanego z obszaru leżącego powyżej porohów. Stała załoga Siczy nigdy prawie nie przekraczała 1000 ludzi. Wyjątki stanowiły stany zagrożenia napadem Tatarów, lub okres szykowania się Kozaków do ataku na nieprzyjaciela. Głównym, bowiem, ich zajęciem, a także głównym źródłem ich utrzymania były grabieżcze „chadzki”, napady na tatarskie lub tureckie miasta nadmorskie, czym Kozacy rewanżowali się za napady Tatarów na Polskę i Ukrainę.
Kozacy byli piratami Morza Czarnego. Tak było, choć ich baza, Sicz, leżała bardzo daleko od morskiego brzegu. W Polsce znamy innych Kozaków. Słynna zawsze była piechota zaporoska. Dużą sławą cieszyła się też kozacka kawaleria. A tak naprawdę, to byli marynarze, korsarze, wielokrotnie napadający na sam Konstantynopol, paląc w nim całe dzielnice pod obecność sułtana, patrzącego na to ze zgrozą. Brawurowe ataki Kozaków zaskakiwały wszystkich. Turcy czy Tatarzy baranieli, gdy nagle, można powiedzieć, w biały dzień, Kozacy napadali na ich niezdobyte rzekomo miasta, porty, czy umocnienia wojskowe. Wybijali turecką lub tatarską załogę, mordowali cywilów, palili i grabili wszystko, co się dało. Płacili tym samym, co widzieli u siebie w wykonaniu „drogich” sąsiadów, czyli – pięknym za nadobne.
Wyprawa w roku 1616 (150 czajek!) pod dowództwem hetmana zaporoskiego Piotra Konaszewicza-Sahajdacznego, rozbiła i zniszczyła koło Oczakowa wojenną flotę turecką. Uwolniono przykutych do wioseł wioślarzy-niewolników. Zaraz potem zdobyto Kaffę – gniazdo handlarzy ludźmi i uwolniono całe rzesze niewolników, czekających na sprzedanie, poczym zostawiając za sobą tylko popioły i trupy porżniętych na dzwona handlarzy i dozorców, w tryumfie powrócono na Sicz. Uwolnieni z tureckich galer Niemcy, Włosi, Hiszpanie i Grecy, przyłączyli się do Kozaków.
„Chadzki” zaczynały się zwykle na Zaporożu. Starszyzna Siczy ogłaszała wówczas mobilizację Kozaków, przebywających poza Siczą, znad porohów przychodziły zapasy żywności, prochu, ołowiu i w ogóle wszelkiego rodzaju uzbrojenia. Na Zaporoże spływały też znad porohów tratwy z drzewa lipowego i wierzbowego, potrzebnego do budowy kozackich czajek.
Łódź kozacka
Czajka, to był taki kozacki patent. Czajka była odkrytą, wiosłową łodzią morską o długości około 20 metrów i szerokości dochodzącej do 4 metrów, z wysoko podniesionymi stewami: dziobową i rufową. W przypadku czajki, pojęcie dziobu i rufy wcale nie było takie jednoznaczne. Łódź posiadała bowiem dwa stery i w jednej chwili mogła dokonać skrętu o 180 stopni, lub zgoła w sekundę zacząć poruszać się w odwrotnym, niż dotychczas, kierunku. Bodaj doświadczenia, zebrane na porohach Dniepru, znalazły tutaj swoją realizację. Łódź była napędzana głównie wiosłami, najczęściej było ich 6 par, ale były też czajki nieco większe, nawet na 8 par wioseł. Czajka posiadała maszt, zaopatrzony w reję, podtrzymującą duży, prostokątny żagiel, służący jako napęd pomocniczy, użyteczny tylko w czasie pomyślnego wiatru.
Czajka była łodzią wąską (by zmniejszyć opory podczas wiosłowania), a przez to chybotliwą i łatwą do przewrócenia na burtę podczas dużego falowania. Przed taką katastrofą zabezpieczały czajkę dwa wielkie pływaki, wykonane z ciasno wiązanych, grubych i długich na całą długość łodzi pęków suchej trzciny, mocowane do obu burt, dość wysoko ponad linią wodną. Przechylająca się na burtę czajka zatapiała pływak, który w miarę zatapiania nabierał siły wyporu, a ta prostowała pochylającą się łódź. Rozwiązanie genialne w swojej prostocie. Pływaki utrzymywały na powierzchni wody czajkę nawet zupełnie zalaną. Zachowały się tureckie relacje z bitwy morskiej pomiędzy czajkami, a wielkimi galerami tureckimi, gdzie Turków zdumiewał widok czajki, wypełnionej morską wodą, z której, mimo to, stojący wewnątrz niej po pas w wodzie Kozacy, wciąż strzelali do tureckiego okrętu. Czajka musiała być łodzią lekką, którą Kozacy mogliby przenosić na rękach, lub przetaczać na drewnianych rolkach z jednego akwenu na drugi. Dla taktyki poruszania się zaporoskich piratów, było to niezbędne. Dlatego czajki wykonane były z drzewa lipowego, lub wierzbowego. Nie szkodzi, że było to drewno nietrwałe.
Czajka najczęściej była wykonywana jako łódź jednorazowa. Ważne, że wykonana z takiego drewna, była łodzią lekką. Na wyprawę budowano około 50, 120, czasem nawet 150 czajek. Na niezbyt zalesionym terenie Zaporoża nie można było znaleźć aż tylu drzew lipowych, czy wierzbowych, mogących pokryć tak wielkie zapotrzebowanie. Stąd brało się uzależnienie Kozaków od dostaw drewna z północnej części Ukrainy. Było to uzależnienie tylko teoretyczne do czasu, aż zostało wykorzystane przeciwko Kozakom.
Czajka była łodzią uzbrojoną w kilka (od trzech, do sześciu) falkonetów, czyli armatek o niezbyt wielkim kalibrze. Załoga składała się z około 30 osób. Każdy Kozak musiał zabrać ze sobą, nie licząc broni białej: rusznicę, dwa pistolety, 7 funtów prochu, ołów na kule i zapas żywności dla siebie, czyli suchary, suszone mięso i ryby, sołomachę (dla niewtajemniczonych – jest to siekana cebula zatopiona w szmalcu, lub gęsto przekładana płatami cienko krojonej słoniny) oraz zapas słodkiej wody do picia. W czasie wyprawy, na czajce panowała żelazna dyscyplina. Za wszczynanie kłótni, za upicie się, faceta wyrzucano za burtę.
Czajki spływały Dnieprem aż do jego ujścia, które znajdowało się w płytkim limanie (szeroko rozlany zalew rzeczny, oddzielony od morza dwiema wąskimi mierzejami), wspólnym dla Dniepru i Bohu. Między obiema mierzejami znajdowało się wąskie wyjście na morze. W tym miejscu Turcy postawili twierdzę Oczaków, mającą zagrodzić drogę Kozakom i uniemożliwić im wypłynięcie na morze. Kanał pod Oczakowem przegradzany był specjalnym łańcuchem, ale Kozacy radzili sobie w ten sposób, że albo puszczali na łańcuch z prądem rzeki ogromne kłody drzewa, które zrywały go, albo jeszcze przed Oczakowem przenosili czajki z limanu, na morze.
Wracając na Zaporoże, Kozacy często musieli korzystać z zupełnie innej drogi niż ta, którą nadpłynęli. Gdy dowiadywali się o czekającej na nich koło Oczakowa wojennej flocie tureckiej, cofali się przez Cieśninę Kerczańską na Morze Azowskie, a stamtąd płynęli pod prąd rzeki Kalmius tak daleko, jak tylko było to możliwe (czajki nie miały wielkiego zanurzenia i prawie nigdy nie przekraczało ono jednego metra). Stamtąd przenoszono czajki na dorzecze rzeki Samary, do rzeki Wowcza. Wowczą dopływali do Samary, a Samarą – do Dniepru, niedaleko pierwszego na Dnieprze porohu Kudackiego. Wystarczyło jeszcze tylko przebyć porohy…
Kozacy nie musieli napadać na miasta tureckie, by wzbudzić tym gniew tureckiego sułtana. Każdy napad Kozaków na miasta tatarskie, był w rzeczywistości również atakiem na Imperium Tureckie, odkąd w roku 1474 podbity przez Turków Chanat Krymski stał się wasalem Imperium.
Sułtan rozumował, jak Murzynek Kali. Jeśli więc Tatarzy napadli na Polskę, był to dobry uczynek. Jeśli jednak Kozacy napadli na Krym – był to bardzo zły uczynek. Trzeba przyznać, że kolejni władcy Turcji do roku 1619 ograniczali się w takich przypadkach do pisania listów protestacyjnych, składając w nich polskiemu królowi skargi na Kozaków i domagając się ukarania winnych. Wszystko zmieniło się jednak od czasu tak zwanej pierwszej odsieczy wiedeńskiej, kiedy to Zygmunt III Waza wysłał do pomocy Wiedniowi oddziały lisowczyków, ratując w ten sposób miasto przed oblężeniem ze strony wojsk Bethlena Gabora, księcia siedmiogrodzkiego, który był protegowanym sułtana Ahmeda. Lisowczycy pobili Gabora, czym doprowadzili do silnego zdenerwowania następcę Ahmeda, sułtana Osmana. Sułtan Osman, myśląc o prewencyjnej wojnie z Rzeczypospolitą, ogłosił ją jednak jako wojnę spowodowaną stratami, na jakie narażają Turcję częste kozackie „chadzki”. Krzyki o naruszonym honorze Imperium maskowały prawdziwy powód wojny – próbę rozbicia ewentualnej unii polsko-austriackiej, wymierzonej w interesy Turcji. Z powodu tej wojny zginą, co dziwne, wszyscy dowodzący wojskami: polskim, tureckim i zaporoskim.
Wyprzedzając uderzenie tureckie, Polacy usiłowali umocnić się na terytorium Mołdawii, gdzie doznali spektakularnej klęski pod Cecorą. W pogromie wojsk Rzeczypospolitej zginął wielki hetman koronny Stanisław Żółkiewski. W następnym roku ogromna armia turecka podchodzi do granic Polski, sądząc, że czeka ją i tym razem wojna łatwa i krótka. Mogło się tak stać, gdyby nie hetman zaporoski Piotr Konaszewicz-Sahajdaczny i jego prawie 30000 zaporożców, którzy przed bitwą z Turkami pojawili się nagle w polskim obozie pod Chocimiem, jako wsparcie dla polskiego wojska.
Walki polsko-kozackie z Turkami
Całością wojsk polsko-kozackich dowodził wtedy Jan Karol Chodkiewicz, hetman wielki litewski. Polacy i Kozacy przyjęli obronę twierdzy chocimskiej. Turcy atakowali. Bitwa, rozpoczęta 2 września 1621 roku trwała z przerwami do 9 października. Była to typowa wojna na wyniszczenie. Powoli obie strony wyczerpywały swoje siły. Doszło do dwóch ważnych tragedii w obozie polsko-kozackim.
24 września 1621 roku na zamku chocimskim zmarł hetman Chodkiewicz. Było i drugie nieszczęście. Ranny zostaje hetman zaporoski Piotr Sahajdaczny. Trafiony zatrutą, a może zainfekowaną, strzałą tatarską, hetman znajdował się w ciężkim stanie, prawie uniemożliwiającym dowodzenie.
9 października obie walczące strony z wielką ulgą podpisały honorowy pokój (Polacy mieli wtedy w zapasie już tylko dwie beczki prochu strzelniczego!), w wyniku którego uznano rzekę Dniestr za granicę pomiędzy Rzeczypospolitą i Turcją. Tatarom zabroniono napadać na ziemie Rzeczypospolitej, a Kozakom na ziemie tureckie. Obowiązkiem wypełniania tego postanowienia obarczono z jednej strony chana krymskiego, z drugiej zaś strony króla Polski. Co roku Polska miała płacić chanowi tatarskiemu „upominki”, a on w zamian zobowiązywał się do wspierania Polski w walce z jej wrogami.
Sahajdaczny zmarł po powrocie do Kijowa 20 marca 1622 roku. Był to skutek ranienia strzałą spod Chocimia. Sułtan Osman już w Stambule twierdził, że mało korzystny dla Turcji pokój chocimski był wynikiem opieszałości jego janczarów w trakcie walk o twierdzę chocimską. Prześladowani przez sułtana janczarzy, pod przewodnictwem wielkiego wezyra Dauda Paszy, zawiązali spisek przeciwko sułtanowi i udusili go sznurem…
Obowiązku powstrzymywania Kozaków przed wyprawami na Krym i Turcję można było nie wykonywać, jak nie wykonywała tego druga strona układu. Tatarzy, bowiem, pomimo podpisania zobowiązań, nadal napadali na Polskę i Ukrainę. Można też było tych postanowień przestrzegać, nawet wtedy, gdy partner je ignorował w sposób wręcz ostentacyjny. I takie stanowisko, niestety, zajęła Rzeczypospolita.
Przez całą historię Polski przewija się i wciąż na nowo odtwarza nasze dziwaczne postępowanie, będące chyba jakąś cechą narodową, polegające na dobrowolnym uleganiu prawu, choćby głupiemu i szkodliwemu, tylko dlatego, że zostało nazwane prawem. Krótko mówiąc, potrafimy poddawać się jakiemuś prawu, szkodliwemu dla nas w sposób ewidentny. Rozprawia się wtedy uczenie o surowości prawa, które, jednak, jest prawem i z masochistyczną satysfakcją brnie się w coraz większą zależność od czegoś takiego, głupiego i szkodliwego. Nie próbujemy wtedy zerwać pętających nas zobowiązań. Nie próbujemy wtedy odgonić takiego problemu kopniakiem, jak robią to inni. Wolimy raczej popłakiwać nad swoją dolą, albo zawracać głowę Panu Bogu prośbami o pomoc i interwencję.
Żałośnie to wygląda. Żałośnie wygląda ogromny kraj, pełen ludzi, jakoby dzielnych i walecznych, a płacących corocznie wielkie pieniądze gnojkowi z Bachczysaraju, w zamian nie wiadomo za co. Chyba tylko za to, że gnojek urządza wciąż nowe, wyniszczające napady.
Kozacy rejestrowi
Dowiedziałem się, że w latach 1654 – 1666, Rzeczypospolita wypłaciła Krymowi na coroczne „upominki” 2 530 000 złotych!!! Sądzić należy, że w poprzedzającym ten okres czasie, Rzeczypospolita wypłacała chanowi podobne sumy. Daje to 210 833 złotych, wypłacanych corocznie bandycie, który, mimo tego, nadal napada i morduje. Żołd Kozaka rejestrowego (czyli zapisanego do REJESTRU imiennego wykazu Kozaków, przyjętych na zawodową służbę do wojska Rzeczypospolitej), wynosił wtedy 12 złotych rocznie. Można było, więc, za wypłaconą Tatarom sumę 2 530 000 złotych utrzymać przez okres 12 lat około 17 000 Kozaków rejestrowych, lub przez okres jednego roku 210 000 tysięczną, rejestrową armię zaporoską. Kozacy wręcz pchali się do rejestracji.
Na ogłoszone nabory rejestracyjne, nie przekraczające 4 – 6 tysięcy Kozaków, przychodziło ich często ponad 20 000, a ci, odesłani z kwitkiem, złościli się i odgrażali. 210 tysięcy żołnierzy! Mój Boże! Taka armia starłaby Krym z mapy świata na wieki wieków (amen). Skończyłyby się napady i porywania niewolników. Kraj mógłby zacząć się rozwijać, a Dzikie Pola zaludniać. Polska jednak wolała wypłacać Tatarom – pożal się Panie Jezu – „upominki”. Ale! Żeby to tylko o „upominki” chodziło! – Więcej! Polska postanowiła jeszcze okiełznać Kozaków, uniemożliwić im wyprawy na Morze Czarne, a wszystko pod szlachetnym jakoby tytułem, wypełniania podjętych zobowiązań.
Twierdza w obronie… Turcji i Tatarów przed Kozakami
Pamiętacie Państwo, gdzie znajdowała się Sicz zaporoska. Była ona w stanie utrzymać się na tym miejscu tylko w postaci dyżurnego garnizonu. Wszelkie koncentracje zaporożców musiały być zaopatrywane już z poza Siczy, czyli z północnej Ukrainy, położonej ponad porohami. Dodatkowo, jedna z kozackich dróg powrotnych z Morza Czarnego, wiodła na Sicz przez Samarę, a więc powracający pojawiali się na Dnieprze na północ od porohów, by poprzez porohy spłynąć na Zaporoże. Dopływające do porohów statki musiały się zatrzymać przed pierwszym porohem, porohem Kudackim, by wziąć na swe pokłady sterników, czyli zawodowych pilotów, przeprowadzających statki przez porohy.
Chcąc kontrolować cały ruch na Dnieprze, należało właśnie tu postawić strażnicę. Można wtedy było przepuszczać statki w ich drodze na Zaporoże, albo ich nie przepuszczać. Można było przeszukiwać ładunek, jaki wiozły statki i konfiskować go w razie potrzeby. To właśnie dlatego Rzeczypospolita postawiła twierdzę Kudak w tym akurat miejscu. Twierdzę, bo spodziewano się ostrej reakcji ze strony Kozaków na wprowadzoną kontrolę. Kudak miał więc za zadanie uniemożliwić Kozakom dokonywania koncentracji i przygotowywania morskich napadów na Krym i Turcję, poprzez odcięcie Kozaków od zaopatrzenia, a także zablokować jedną z najbezpieczniejszych dla Kozaków dróg powrotu z Morza Czarnego na Sicz. Kudak nie bronił Ojczyzny. On bronił Turcji i Tatarów przed Kozakami!!
Załoga, początkowo małego fortu Kudak, składała się z 200 najemnych dragonów cudzoziemskich pod dowództwem francuskiego pułkownika Jean de Marion. Polacy nie byliby sobą, gdyby od razu nie nazwali Francuza – Janem Marianem. Pod takim nazwiskiem występuje w literaturze najczęściej ten dzielny Francuz. Był komendantem Kudaku, stanowczym i zdecydowanym. Skończyło się wożenie na Sicz prochu, broni i ołowiu. Pod osłoną armat fortu, pułkownik de Marion „patroszył” całe zaopatrzenie Zaporoża. Pułkownik de Marion nie pożył długo. W nocy z 3 na 4 sierpnia 1635 roku powracała Samarą z Morza Czarnego armada czajek hetmana zaporoskiego Iwana Sulimy. Byli to Kozacy nierejestrowi, bo tylko tacy chodzili na łupieżcze wyprawy. Kozacy Sulimy natknęli się na fort. Doszło do szalonego ataku na nowo zbudowany Kudak i został on zdobyty. Załoga wymordowana. Pułkownik de Marion, rozebrany do naga i przywiązany do słupa, służył rozwścieczonym Kozakom jako tarcza do strzelania z łuku. Nowo wzniesione mury zostały rozwalone, a umocnienia ziemne rozkopane…
Sulimę złapali Kozacy rejestrowi. Odesłano go do Warszawy, gdzie został ścięty przez kata. W roku 1637 hetman Stanisław Koniecpolski przybył do ruin Kudaku wraz z czterema tysiącami żołnierzy i robotnikami, mającymi wznieść w Kudaku nowy, dużo silniejszy posterunek. W roku 1639 Kudak został odbudowany, powstała twierdza Kudak. Powiększono załogę Kudaku do 600 żołnierzy. Nowy komendant Kudaku Krzysztof Grodzicki dowodził twierdzą do października 1648 roku, kiedy to kapitulował po siedmiomiesięcznym oblężeniu przez wojska Bohdana Chmielnickiego. Grodzickiemu gwarantowano opuszczenie twierdzy z bronią i sztandarami. I nawet tak było dopóty, dopóki dowództwo kozackie przyglądało się wychodzącym z twierdzy żołnierzom polskim. Później, chmary niesfornej czerni bezkarnie masakrowały i porywały do niewoli już rozbrojonych Polaków.
Po umowie perejesławskiej (1654), Kudak obsadzali Kozacy. W roku 1711 twierdza została rozebrana przez Rosjan na wniosek Turcji, z mocy ustaleń pokoju pruckiego pomiędzy Rosją i Turcją.
Przedstawianie Kudaku jako twierdzy, mającej bronić Polskę przed najazdami Tatarów, lub choćby tylko jako punktu obserwacyjnego dla wczesnego ostrzegania przed tatarskimi atakami, jest zawracaniem głowy. Kto tak mówi, niech sobie wyobrazi twierdzę na pustkowiu, z której, by spotkać najbliższego Tatara, należało przebyć dystans około trzystu kilometrów, i w której służyło raptem 600 żołnierzy. A teraz pytanie. – Co z takiej twierdzy można było zobaczyć i czego dopilnować? Może tylko tego, czego ta twierdza naprawdę pilnowała i to, co ta twierdza naprawdę obserwowała, a mianowicie, Dniepr, przeprawę na Dnieprze, poroh Kudacki i nic więcej. Niezdrowe ględzenie o Kudaku, gdzie jakoby własną piersią zasłaniało się Ojczyznę przed nieprzyjacielem, można i trzeba przedstawić w prawdziwym świetle. Kudak bardzo skutecznie zrobił tylko jedno, do czego zresztą został stworzony. Skutecznie zablokował Kozaków.
Od roku 1639, kiedy to powstał nowy Kudak, do roku 1648, kiedy to Kudak został Polsce na zawsze odebrany, nie doszło do ani jednej kozackiej wyprawy na Morze Czarne. – Tryumf! Prawda?!
Tylko, że w tym samym czasie nastąpiły trzy potworne ataki Tatarów na Polskę: w roku 1639, w roku 1640 i w roku 1644. A niedługo potem Tuhaj Bej (właściwie Argin Dogan Togay bey) i jego „chłopcy” pojawili się w Polsce razem z Bohdanem Chmielnickim. – No, nie wiem, co powiedzieć. Jak Państwo myślicie? Czy Polska dobrze wyszła na zbudowaniu tego Kudaku?
Ci, którzy budowali twierdzę Kudak, nie byli idiotami i zdawali sobie sprawę z tego, że jednostronne powstrzymanie Kozaków przed „chadzkami” na Turcję nie spowoduje automatycznie zaniechania tatarskich ataków na Rzeczypospolitą. Budowali twierdzę, mającą nie dopuszczać do swawolnych wypraw kozackich na Chanat i Turcję, bo to nie kłóciło się z założeniami budowniczych, ale główną rolą, jaką wyznaczono twierdzy, miało być, powolne może, ale bezwzględne i konsekwentne niszczenie gospodarcze zaporoskiej Siczy. Kudak miał uniemożliwiać rozwój zaporoskiej kozaczyzny odcinając Sicz od reszty Ukrainy. Spodziewano się, że Kudak doprowadzi do uwiądu Siczy Zaporoskiej, aż zbiedniała i zmizerowana Sicz przestanie być dla Kozaków atrakcyjna i umrze sama, własną powolną śmiercią.
Armia lub chłopi pańszczyźniani
Na Zaporoże można było patrzeć jak na rezerwuar 200 tysięcznej armii, jaką mogłaby dysponować Rzeczypospolita, lub też jak na rezerwuar 200 tysięcznej rzeszy pańszczyźnianych chłopów do orania, siania, młócenia, czy co tam jeszcze było do zrobienia na folwarkach miejscowych wielmożów. W oczach niejednego, bardzo wtedy ważnego faceta, ta druga wizja była dużo ciekawsza od tej pierwszej. Zwyciężyła koncepcja uczynienia z zaporożców pańszczyźnianych chłopów. Właśnie upadło powstanie Pawluka. Właśnie rozpoczęto odbudowę i rozbudowę twierdzy w Kudaku.
W konstytucji sejmowej z roku 1638, w ustawie nazwanej: „Ordynacja wojska zaporoskiego rejestrowego w służbie Rzeczypospolitej będącego”, można przeczytać (to o Kozakach): „Wszelkie ich dawne iurisdykcye, starszeństwa, prerogatywy, dochody y insze decora (zaszczyty) przez wierne posługi ich od Przodków naszych nabyte; a teraz przez tę rebelię (Pawluka) stracone, perpetuis temporibus (na wieczne czasy) im odejmujemy, chcąc mieć tych, których fortuna belli (losy wojny) żywych servavit (zachowały), za chłopy obrócone w pospólstwo”. Ustawa przewidywała jeszcze tylko rejestr 6000 zaporożców. Reszta miała iść do roboty na polu.
Łatwo było takie coś uchwalić, za to trudniej coś takiego wykonać. Tym bardziej, że oprócz militarnej siły Zaporoża, trzeba byłoby wtedy pokonać jeszcze coś więcej. Zwolenników wojskowego wykorzystania Kozaków do szykowanej już generalnej wojny Rzeczypospolitej z Turcją i jej satelitą, Chanatem Krymskim. Początek wojny miał nastąpić w roku 1647 i rozpocząć się atakiem na Krym, zakończonym totalnym zniszczeniem Krymu. Dałoby to nareszcie możliwość odetchnięcia ludności Polski i Ukrainy od ciągłych napadów tatarskich, a w perspektywie otworzyło możliwość rozwoju terenów południowej Ukrainy. Zwolennikami tej koncepcji byli: król Władysław IV, hetman Koniecpolski i kanclerz Ossoliński. Kanclerz w swoich projektach szedł dalej, twierdząc, że wielką wojnę z Turcją należałoby wykorzystać do rozprawy z własną, polską szlachtą, jak dotąd skutecznie blokującą jakiekolwiek, choćby i najpotrzebniejsze, reformy państwa. Do projektu wojny z Turcją dopuszczeni zostali przedstawiciele kozaccy: atamani Barabasz i Nestorenko oraz były pisarz wojska zaporoskiego Bohdan Chmielnicki. Król i starszyzna kozacka przygotowali rejestr obejmujący 12 000 Kozaków. Dodatkowo zgłosiło się ich jeszcze 24 000. Powstała armia zaporoska, licząca około 40 000 żołnierzy.
20 czerwca 1647 roku król wzywa posła tatarskiego, beszta go, odmawia płacenia dalszych „podarków” i grozi wojną. Tatar, widząc, że to nie przelewki, na czworakach opuszcza salę audiencyjną.
W panikę wpadają nie tylko Tatarzy. Blady strach pada też na szlachtę i magnaterię ruską. Mówi się o nadawaniu ziemi Kozakom na „prawie wojskowym”. Ma powstać nowa szlachta.
Sejm usiłuje wymusić na królu rozbrojenie armii zaporoskiej. Zaporożcy ani myślą się rozbrajać. W maju 1648 roku umiera król. Już od kilku miesięcy trwa powstanie Chmielnickiego. Próba rozbrojenia wojska zaporoskiego, szykowanego przez króla na wojnę z Krymem i Turcją, skończy się tragedią Polski, tragedią Ukrainy, a także tragedią tej szlachty i magnaterii ukraińskiej, która gotowa była do sojuszu nawet z diabłem, byle tylko nie dopuścić do powstania na Ukrainie nowej, średniej klasy społecznej. Początkowo walki Kozaków, a wreszcie i całej ludności Ukrainy, nie miały wcale charakteru antypolskiego. Oni początkowo walczyli tylko z systemem, odmawiającym im prawa do bycia obywatelami we własnym kraju. Stopniowo, walki nabierały jednak charakteru jak najbardziej antypolskiego. Kozacy wciąż spotykali się, bowiem, z atakami wojsk polskich, posyłanych na Ukrainę celem pacyfikowania kozackiego buntu, więc nic dziwnego, że połączenie pojęć Polak – nieprzyjaciel, stawało się na Ukrainie masowe i rozprzestrzeniało się po kraju z szybkością błyskawicy.
„Nienawiść wrosła w serca i zatruła krew pobratymczą” – to znowu pan Sienkiewicz
Wiadomo, że Sienkiewicz, to mistrz słowa, a więc zdanie zostało napisane po mistrzowsku, z wielkim ładunkiem emocji, że brzmi ono uroczyście i podniośle. Ale w mojej ocenie (mam przecież prawo do takiej oceny, chociaż gdzie mi tam do Sienkiewicza) jest ono bałamutne i nieszczere. Pięknie dobranymi słowami zamazuje prawdziwy obraz konfliktu. Zdaje się sugerować interwencję jakiegoś niewidzialnego demona, ślepego losu, diabła, kłócącego dotychczasowych dobrych pobratymców, podczas gdy problem nie był wynikiem działania sił nadprzyrodzonych. Bardzo realne i konkretnie działające prawo natury mówi, że działająca przyczyna powoduje, że powstanie skutek. Tak było, jest i będzie. Od początku, aż do samego końca świata. Precyzuje to trywialne staropolskie porzekadło mówiące, że – „kto w ul dmuchnie, temu pysk spuchnie” (cudowna jest ta staropolszczyzna).
Nie łudźmy się, proszę Państwa, że konflikt, o którym mówimy wziął się tak jakoś nie wiadomo, z czego, że przecież wszyscy chcieli dobrze… – Nie chcieli dobrze! Sejm, szlachta i magnateria doskonale wiedzieli, jak nie dopuścić do tragedii na Ukrainie i czym można by narastający konflikt natychmiast zażegnać, w dodatku, z wielkim pożytkiem dla całej Rzeczypospolitej. Ba! Ale takie rozwiązanie zupełnie nie odpowiadało ich interesom i dlatego nie dopuścili do niego, idąc na ryzyko rozwalenia całego państwa. Rzeczpospolita była jednak tak silnym organizmem, że sztuczka z rozwaleniem państwa udała się chłopcom dopiero po bodaj 150 latach. Ale trzeba przyznać, że im się to w końcu udało. Obecnie, w roku 1658, kiedy już wszystko było zniszczone, kiedy już z Polakami na Ukrainie nikt nie chciał rozmawiać, zaproponowano Kozakom tak zwaną Ugodę Hadziacką. Z treści tej Ugody właśnie wynika, jak dobrze znane były powody Kozackich powstań, że wiedziano jak do konfliktu nie dopuścić, a mimo to, do konfliktu doprowadzono. Teraz właśnie, próbując ratować, co się jeszcze da, wystąpiono do Kozaków z Ugodą. Tylko, że było już „po ptakach”, jak powiadają na Śląsku.
Szymon Kazimierski
Tekst ukazał się w nr 10 (62) 27 maja 2008