Kubek z Budapesztu Widok spod Parlamentu na Most Łańcuchowy i Stare Miasto (fot. z archiwum autorki)

Kubek z Budapesztu

– Nie może pani tego wnieść na pokład. To nie jest jeden bagaż podręczny – zwraca się do mnie węgierską angielszczyzną pan z plakietką tanich linii lotniczych. Wysoko wznosi brwi na widok mojego nabrzmiałego rzeczami plecaka i dodatkowego małego zawiniątka w dłoniach.

– Ale… – zaczynam i zaraz się uciszam, bo wiem, że niczego nie wskóram. Ma rację. Według ich zasad na pokład mogę wnieść tylko jeden bagaż. Wychodzę z kolejki i staram się upchnąć wszystko do plecaka… Nie wiem, jak to możliwe, by teraz ledwo się dopinał, podczas gdy pięć dni temu bez najmniejszego problemu mieścił się w dozwolonych wymiarach. Wyjmuję część rzeczy, przepakowuję, upycham, a nawet zastanawiam się, czy nie zostawić w lotniskowym koszu którejś koszulki. Byleby zmieścił się on: kubek z widokiem na Most Łańcuchowy – jeden z najbardziej rozpoznawalnych budapesztańskich mostów.

Pięć dni wcześniej – czyli zacznijmy od początku
Jutro mam lecieć samolotem. Do Budapesztu! Lecę samolotem pierwszy raz w życiu, do obcego państwa, do ludzi mówiących w niczego nie przypominającym mi języku. Mam przez pięć dni doskonalić warsztat masażystki w gabinecie terapii manualnej połączonej z wietnamskimi zabiegami. Będę się mogła nauczyć nowych chwytów! Ale co mnie tam spotka? Kogo poznam? Jaki jest ten słynny Budapeszt? Pewna doza niepewności, spora dawka podekscytowania i milion myśli w głowie przed nieoczekiwaną podróżą długo nie pozwalają mi zasnąć.

Ach, ten Chopin!
Samolot sunie powoli na pas startowy, pohukuje gdzieś pode mną, mruczy… Za oknem na szare lotnisko pada drobny, uparty deszcz. Słońca nie widać. Ludzie? – z grymasami na twarzach… A mnie robi się coraz bardziej niedobrze na myśl o oderwaniu się od ziemi. Przyciskam do piersi koszulkę z dokumentami, które po raz pierwszy oglądała straż graniczna Lotniska Chopina w Warszawie. Wreszcie skrzydło widoczne za małą szybką zaczyna mijać las coraz prędzej i prędzej, aż w pewnej chwili moje plecy przyklejają się do oparcia, a poziomy horyzont przekręca się o co najmniej 40 stopni.

Serducho przyśpiesza. Za oknem biała mgła, nic nie widać, samolot rzęży i wspina się coraz wyżej. Na pokładzie ciemno, trzęsie, aż nagle… przecinamy ostatnie warstwy szarej, brudnej mgły i skrzydło samolotu (w które wpatrywałam się, błagając, by przestało tak drżeć) rozjaśnia się od ciepłych promieni słońca. Pierwszy raz ujrzałam chmury od tej strony! Słońce oświeca niesamowicie pierzastą powierzchnię nieba, a samolot sunie spokojnie ku miastu, które już niebawem mnie w sobie rozkocha.

Sorry, do you speak english?
Jak już wspomniałam, nie przyjechałam do Budapesztu w celach turystycznych. Przyjechałam na zaproszenie moich przyszłych warszawskich pracodawców, którzy chcieli, abym kilka dni dodatkowo poprzyglądała się pracy węgierskich masażystów. Masaż klasyczny, masaż kijami bambusowymi, medycyna niekonwencjonalna… Miałam zobaczyć takie podejście do leczenia, którego nie omawialiśmy na policealnych studiach.

Warto było dla tego doświadczenia wsiąść po raz pierwszy do samolotu. Warto było wsiąść do samolotu, aby zobaczyć Budapeszt. Ot tylko polecam tym, którzy chcieliby odwiedzić Węgry, podszkolić się pod względem lingwistycznym. Oni nie mówią po angielsku. To znaczy – niektórzy mówią. Ale z mojego doświadczenia wynika, że mało kto. Pytanie „Sorry, do you speak english?” (Przepraszam, czy mówisz po angielsku?) najczęściej spotykało się z aktywnym kręceniem głową i przeczącym machaniem dłońmi przed moją twarzą. (Zaczęłam nawet zastanawiać się, czy przypadkiem nie obrażam czymś Węgrów). Takie reakcje zobaczyłam następnego wieczoru, kiedy podjęłam decyzję o samodzielnym zwiedzaniu stolicy Węgier.

Widok spod Parlamentu na Most Łańcuchowy i Stare Miasto (fot. z archiwum autorki)

Miłość od… wieczornego wejrzenia
Jako że do około 17:00 (a więc cały biały listopadowy dzień) przebywałam w gabinecie, na miasto wybieram się dopiero godzinę później. Wybieram się sama – nikt z gospodarzy nie może mi towarzyszyć, a ja nie potrafię zrezygnować z takiego wypadu. Zapisuję nazwę ulicy, przy której mieszkam, dziękuję gospodyni za uproszczoną mapę miasta, pakuję pieniądze… i wyruszam!

Po pierwszej przesiadce następuje seria kilku (nieudanych) prób złapania kogoś, kto mógłby mi pomóc obsłużyć maszynę do kupienia długoterminowych biletów. Wreszcie postanawiam spróbować ostatni raz i zatrzymuję szczupłą, wysoką, miło wyglądającą dziewczynę. „Do you speak english?” – pytam, niezupełnie wierząc w sukces mojej inicjatywy. I nagle pada długo wyczekiwane „yes”, po którym następuje uśmiech wywołany niezmierną ulgą na mojej twarzy i opowieścią o tym, że jest dziś pierwszą osobą, która odpowiedziała na to pytanie twierdząco. Dzięki jej pomocy kupuję bilet dobowy, wsiadam w tzw. czerwone metro (które jest tak naprawdę białe) i pierwszy raz przecinam pod ziemią rzekę. (Akcja ma miejsce przed wybudowaniem drugiej w Warszawie – podwiślanej – linii metra).

Jako że wszyscy, komu powiedziałam o wyprawie do Budapesztu, jednogłośnie twierdzili, że to jedno z najpiękniejszych miast, to już w drodze z lotniska uważnie przypatrywałam się miastu i mijanym budynkom. Jechaliśmy wówczas dzielnicami zarośniętymi niskimi, co najwyżej piętrowymi, starymi domkami. Ot, takie sobie urocze przedmieście.

Jednak dopiero gdy wysiadłam drugiego dnia wieczorem z metra po drugiej stronie rzeki i wyjechałam ruchomymi schodami na powierzchnię, uderzył mnie, wraz z jesiennym ciepłym powietrzem, cały urok Budapesztu.

Chyba automatycznie zrobiłam ostatni krok i stanęłam w miejscu, nieświadoma, że blokuję ruch ewentualnym pasażerom za mną. Zamarłam na szczycie schodów – i byłam w stanie tylko tak stać, oniemiała, z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami. I patrzeć. Na drugi brzeg rzeki, która lśniła tysiącami reflektorów oświetlających gigantyczne świątynie, gmachy mieszkalnych domów, monumentalny parlament i… potężne, z tysiącami rzeźb i ozdób, mosty.

Swój do swego
Takie samotne wędrowanie nie należy do najweselszych. Budapeszt jest zbyt piękny, by zwiedzać go samotnie! Żałując, że nie mam do kogo otworzyć gęby, by podzielić się (i tak niemym) zachwytem, postanowiłam zacząć moje wieczorne zwiedzanie od tej strony miasta. Warto zaznaczyć, że Budapeszt powstał formalnie całkiem niedawno, bo w drugiej połowie XIX wieku, z połączenia trzech miast: Budy i Óbudy po lewej stronie oraz Pesztu – po prawej stronie Dunaju. Ja, po przecięciu rzeki, znalazłam się w Budzie (jakkolwiek to brzmi), więc ruszyłam do góry, stromymi uliczkami, w kierunku Wzgórza Zamkowego i starówki. Po dobrym kwadransie wspinaczki (jak nie więcej) dotarłam na szczyt. I muszę przyznać, że dopiero wtedy naprawdę opadła mi szczęka. Cały Budapeszt był jak na dłoni! Nawet stąd wszystkie ogromne gmachy, tak pieczołowicie podświetlone, były nadal niesamowicie potężne. Stałam tak dłuższą chwilę, nie mogąc oderwać oczu od najpiękniejszego widoku, jaki dane mi było dotąd zobaczyć.

Docieram wybrukowanymi uliczkami dalej. Jak mróweczka, zadzierając głowę, oglądam kościół Macieja pw. Najświętszej Maryi Panny (to tam odbywały się koronacje węgierskich królów!), spoglądam na Dunaj z Baszty Rybackiej, spaceruję po Starym Mieście i trafiam pod sam Zamek Królewski. Zerkam na zegarek i stwierdzam, że muszę się zacząć streszczać, jeśli chcę wrócić ostatnim autobusem do kwatery. Bo przecież przede mną jeszcze Peszt! Zabieram się do uwiecznienia cudownego widoku przed odejściem. Mając w pamięci przestrogę, że „taki o widoczek Budapesztu można i z internetu ściągnąć”, rozglądam się za kimś, kto mógłby zrobić zdjęcie Budapesztowi ze mną na pierwszym planie. Po lewej stoi zaangażowane w sesję fotograficzną starsze małżeństwo. Nie chciałoby się im przeszkadzać. Po prawej, gdzieś przy samym Zamku, spaceruje kilka osób. Za daleko. Przy kamiennej balustradzie stoi chłopak mniej więcej w moim wieku. Hmmm. To jest opcja, z którą „Do you speak english” może się udać.

Podchodzę. „Czy zrobiłbyś mi zdjęcie na tle miasta?” – zagaduję. „No pewnie, nie ma problemu” – odpowiada po angielsku, ale z niezwykle znajomym mi akcentem. Ochoczo bierze aparat, robi kilka zdjęć i pokazuje, pytając, czy pasują. Kiwam głową, która już zajęta jest czymś innym. „Pochodzisz z Węgier?” – zaczynam ostrożnie, tak naokoło. „Coś ty! – odpowiada. – Pochodzę z Rosji!”. Uśmiecham się szeroko do, jak się okaże, Dimy, który stanie się moim towarzyszem na cały wieczór. „Nu tak dawaj gawarit po russki” – rzucam.

Z Budy do Pesztu – przez most – na wprost!
Dima również zwiedzał Budapeszt samodzielnie. Od słowa do słowa, postanawiamy zabrać się na drugą stronę rzeki razem. To była zupełnie inna bajka. Zejście ze Wzgórza Zamkowego zajmuje nam, wydaje się, tylko chwilę. Dowiaduję się od Dimy, że gdybym poszła dalej, górą, dotarłabym do punktu widokowego na wieży Elżbiety (imienniczka! miło!). Stamtąd, podobno, rozpościera się najpiękniejszy widok na miasto. Sprawdzę to następnym razem!

Docieramy do początku Mostu Łańcuchowego – tak ważnego dla Budapesztu mostu, będącego niegdyś pierwszym połączeniem między Budą i Pesztem. Był to też pierwszy most kamienny nad Dunajem w granicach XIX-wiecznych Węgier. Budowano go dziesięć lat, a pierwszy raz użyto 20 października 1849 roku. Jednak most, po którym z Dimą przecinamy szeroką rzekę, to jego odbudowana wersja – oryginał został wysadzony przez Wehrmacht podczas II wojny światowej. Czuję się jednak jak we Lwowie, patrząc na potężne rzeźby kamiennych lwów czuwających nad pieszymi i pojazdami.

Po drugiej stronie, postawiwszy stopę na ziemi Pesztu, ruszamy w kierunku kiermaszu, gdzie mamy nadzieję zdobyć coś do picia i jedzenia. Po drodze mijamy kilku grajków. Jednemu z nich decyduję się rzucić kilka monet do futerału – w podziękowaniu za grę. Ten pyta, skąd przyjeżdżam – ja na to, że z Polski. Wtedy muzyk zdejmuje kapelusz i po polsku woła: „Pozdrowienia dla Polski!”.

Kiermasz robi wrażenie. Pełno tu przysmaków, słodyczy, napojów i pamiątek. Takie właśnie jarmarki, tyle że bożonarodzeniowe, będę później oglądać w Berlinie. I we Lwowie, oczywiście. Oczy latają we wszystkie strony, a ja wiem, że chcę przywieźć sobie stąd pamiątkę. I to nie byle jaką: taką, która nie tylko będzie przypominać o tym – już niezwykłym – wieczorze, lecz także będzie rzeczą użytkową. W głowie mam stojący na suszarce krakowski kubek i… decyduję się na zakup kolejnego. Wzrok przyciąga jasny, w pastelowych odcieniach kubek, na którym widać Chain Bridge – czyli właśnie przepotężny, strzeżony lwami, Most Łańcuchowy.

To nie mogło się (nie) udać
Tak naprawdę nie wiem, jak to zrobiliśmy, że zobaczyliśmy tyle ciekawych miejsc w ciągu kilku godzin. Znalazłam się pod parlamentem (zadzieranie głowy w Budapeszcie stało się dla mnie czymś zupełnie normalnym – budapesztański parlament jest jednym z największych tego typu gmachów na świecie), przespacerowałam się wybrzeżem, na którym zobaczyłam skromny i niezwykle wzruszający pomnik (metalowe buty przymocowawane do nabrzeża, upamiętniające rozstrzelane nad Dunajem ofiary Holokaustu), pomodliłam się w bazylice św. Stefana (ogrom tego kościoła potwierdzają dane statystyczne – to drugi w Budapeszcie najwyższy budynek i największa świątynia Węgier), zachłysnęłam się życiem (i napiłam się kawy) na Váci utca (najsłynniejszym deptaku i najbardziej znanej ulicy Budapesztu), po czym wsiadłam w Milenijną Kolej Podziemną (drugą po londyńskiej najstarszą linię metra!), a następnie „spotkałam” fragment Muru Berlińskiego, pomnik Żelaznej Kurtyny, dotarłam do Placu Bohaterów (jednego z najważniejszych historycznie i jednego z największych placów stolicy Węgier), a za nim – zrobiłam sobie zdjęcie pod Zamkiem Vajdahunyad i przy pomniku Anonima – węgierskiego kronikarza.

Co jednak najbardziej niesamowite – zwiedziliśmy Budapeszt „na czuja”. Załapałam się na większość najczęściej oglądanych zabytków, choć o tym, jak istotne rzeczy zobaczyłam, dowiedziałam się po powrocie do Warszawy.

Szczęśliwej drogi już czas
Czas wracać. Wiem, o której spod przystanku Stadion odjeżdża ostatni autobus, którym mogę bezpiecznie wrócić. Wiem, jak dotrzeć na stację metra o tej samej nazwie. Problemem okazuje się jednak znalezienie właściwego przystanku po wyjściu z podziemnej stacji.

Ostatni autobus, który dowiózłby mnie niemalże pod samą kwaterę, odjeżdża z przystanku zanim do niego docieram. Zerkam na małą mapkę, którą dostałam od mojej gospodyni, przez chwilę wizualizuję sobie w głowie trasę, którą powinien jechać autobus i… ruszam na piechotę.

Mijam kolejne przystanki, na których zatrzymywał się „mój” autobus – daje mi to poczucie, że idę w dobrym kierunku. Po kolejnych dwudziestu minutach marszu rozumiem, że ten spacer może trwać nieskończenie długo. Zaczynam się martwić. Jest zdrowo po 23:00, a ja uświadamiam sobie z całą mocą, że jestem w obcym mieście… w nocy.

Nagle widzę przed sobą rosnący własny cień. Odwracam się. Do przystanku, który przed chwilą minęłam, zbliża się jakiś autobus. Wsiadam i dopytuję po angielsku najbliżej stojącego chłopaka, czy dojadę do tej a tej ulicy. Chłopak patrzy na mnie z mieszaniną zdziwienia, rozbawienia i niedowierzania. „Jedziesz na…” – powtarza nazwę ulicę, tym razem bez mojego polskiego akcentu. – „Mieszkam przy niej!”.

Dziękuję, Panie Boże.
Po chwili rozmowa się rozkręca – czuję się tu bezpieczniej niż w warszawskich nocnych autobusach. Chłopak, jak się okazuje, ma na imię Balind – zapamiętanie i nieprzekręcanie go zajęło mi chwilę. Ale, przyznajcie, całkiem ładnie brzmiące! A gdy Balind dowiaduje się, że przyjechałam z Warszawy, odparowuje: „Polak, Węgier – dwa bratanki, i do szabli, i do szklanki!”. Chichoczę, na pół z jego akcentu, na pół z całej sytuacji.

Ostatecznie faktycznie docieram z Balindem pod furtkę mojej kwatery.

Bądźmy szczerzy
Bądźmy szczerzy. Taka eskapada, z perspektywy czasu, nie była mądra. Ponowne jej opowiadanie uzmysłowiło mi całe jej niebezpieczeństwo. Ale… przecież nie ma tego złego!

Jaką jednak potęgę musiał mieć w sobie Budapeszt, że mimo wszystko zatrzymałam do dzisiaj (a minęły prawie 4 lata!) uczucie niesamowitego zachwytu… A ta historia wciąż chyba należy do najbarwniejszych, najbardziej nieprzewidywalnych i najzabawniejszych. Do najzabawniejszych należy też słowo „utca” – oznaczające ulicę – a kojarzące się nam z Dimą nieustannie z rosyjską „kaczką”.

Ta historia jest wyjątkowa też z powodu Opatrzności, która nade mną czuwała i której nie wiem, jak mam dziękować za podsunięcie mi wyjątkowych i zwyczajnie dobrych towarzyszy oraz za bezpieczne przeprowadzenie mnie całą trasą aż do domu. Ci wszyscy ludzie, których spotkałam w węgierskiej stolicy, w szczególności Dima i Balind, współstworzyli atmosferę naddunajskiej potęgi. I wszyscy oni, razem z gigantycznymi budowlami, parkami, deptakami i pomnikami, zatrzymali się w małym, słonecznym kubku z łańcuchowym mostem. Kubku, który jednak dał się upchnąć do niewielkiego plecaka na węgierskim lotnisku. Kubku, który – tylko nie mówcie tego pozostałym! – do dziś jest moim ulubieńcem.

Ela Lewak
Tekst ukazał się w nr 14 (306) 31 lipca – 16 sierpnia 2018

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X