Jak to jest z tym banderyzmem?

Pojęcie banderyzmu należy wyjaśnić w trzech znaczeniach: historycznym, czyli po pierwsze – zwolennicy frakcji OUN-b odpowiedzialnej za czystki etniczne na ludności polskiej, po drugie – w znaczeniu propagandy sowieckiej i obecnie rosyjskiej, która rozciągnęła hasło banderyzmu na wszystkich sprzeciwiających się władzy sowieckiej czy władzy Moskwy nad Ukrainą, i po trzecie – we współczesnym znaczeniu, z tym zastrzeżeniem, że należy podzielić to znaczenie też na dwa odrębne hasła w Polsce i na Ukrainie o przeciwstawnych znakach wartościujących.

Prof. Przemysław Żurawski vel Grajewski w trakcie Forum Europa-Ukraina w rozmowie z Wojciechem Jankowskim i Konstantym Czawagą mówił o stosunkach polsko-ukraińskich, o tym, że spór historyczny przysłania inne, bardzo ważne aspekty, które okazują się bardzo korzystne dla obydwu stron. Rozmowa jednak, jak zawsze w takich wypadkach, zakończyła się na temacie banderyzmu.

Wiele razy mówił Pan o tym, że stosunki polsko-ukraińskie w wymiarze materialnym są dobre, a do opinii publicznej docierają raczej treści odnoszące się do emocji, niekoniecznie merytoryczne. Ma miejsce w związku z tym pewna dysproporcja, opinia publiczna jest przekonana, że stosunki polsko-ukraińskie są gorsze, niż wyglądają w rzeczywistości. Nie da się jednak ukryć, że w wymiarze społecznym nastąpił spadek.
Stosunki polsko-ukraińskie mają dwie płaszczyzny. W płaszczyźnie namacalnej współpracy materialnej jest współpraca wojskowa, w postaci powołania brygady polsko-litewsko-ukraińskiej, szkoleń prowadzonych przez żołnierzy 21 Brygady Podhalańskiej. Jednostki z Lubińca i 6 Brygady Powietrzno-Desantowej, szkoleń prowadzonych przez polskich instruktorów wojskowych dla żołnierzy ukraińskich w wymiarze dwustronnym i w wymiarze natowskim, razem z Litwinami, Amerykanami, Kanadyjczykami i Brytyjczykami. Należy też wymienić współpracę międzybankową, w ramach której została podpisana umowa swapowa między Narodowym Bankiem Polskim a Narodowym Bankiem Ukrainy na cztery miliardy złotych wzajemnych gwarancji. Należy dodać współpracę infrastrukturalno-komunikacyjną, jak otwarcie połączeń ukraińskich kolei z Kijowa do Przemyśla i z Odessy do Przemyśla, a będą wdrażane kolejne połączenia. Z kolej polski przewoźnik LOT, który za poprzedniej koalicji miał upaść, teraz otwiera szóste już połączenie lotnicze na Ukrainę – do Zaporoża. Warto też wymienić współpracę akademicką w zakresie kształcenia studentów, czy współpracy naukowej, 54% studentów-obcokrajowców studiujących w Polsce to obywatele Ukrainy. Z kolei 68% pracowników najemnych pracujących w Polsce to też obywatele Ukrainy, którymi na dodatek zaopiekował się Sejm Rzeczypospolitej, przyjmując ustawę o prawie pracy dla pracowników zagranicznych, co podniosło ochronę prawną ich pozycji na rynku pracy. Należy dodać świeży przykład rozwijanej współpracy na rynku energetycznym, gdzie ilość gazu tłoczonego z Polski na Ukrainę, a zatem utrudniającego rosyjski szantaż wobec Ukrainy, systematycznie od dwóch lat rosła. A teraz wobec decyzji Gazpromu o odcięciu dostaw na Ukrainę Polskie Górnictwo Naftowe i Gazowe podpisało w ciągu kilku godzin zaledwie dodatkową umowę i rozpoczęło alarmowe tłoczenie gazu. PGNiG wsparło w ten sposób stabilność ukraińskiego rynku wobec rosyjskiego uderzenia gazowego. Tego typu współpraca wzbogacona jest na poziomie regionalnym czy szczegółowym, przykładem tego jest otwarcie Stanicy Ratownictwa Górskiego, która jest częścią remontowanego obserwatorium astronomicznego i meteorologicznego na górze Pop Iwan w Karpatach. Trzeba pamiętać, że 70% turystów chodzących tam po górach to obywatele polscy. Ta współpraca jest obopólnie korzystna, na dodatek odrestaurowane obserwatorium będzie własnością Uniwersytetu Warszawskiego, jak przed wojną. W wymiarze materialnym to wszystko jest namacalne i jest zaprzeczeniem poprzedniej linii politycznej, symbolizowanej wypowiedzią premier Kopacz, że będzie się chować z dziećmi w domu i że nie będziemy wychodzić przed szereg, czyli de facto będziemy czekać na decyzję mainstreamu. Takiego mitrężenia czasu tutaj nie ma. Gdy trzeba reagować, Polska reaguje szybko i angażuje się w te kwestie, które leżą w interesie Rzeczypospolitej, a taką kwestią jest utrzymanie niepodległości Ukrainy i zdolności państwa ukraińskiego do opierania się naciskom Rosji, a również sprawna integracja obywateli Ukrainy, studentów i pracowników najemnych ze społeczeństwem polskim (mówimy o integracji, nie asymilacji, nie zamierzamy nikogo wynaradawiać) i unikanie jakichkolwiek napięć społecznych na tym tle. I to się udaje. Mamy około miliona Ukraińców w Polsce bez liczących się incydentów. Przy takiej liczbie zawsze jakieś zawirowania się zdarzają. W porównaniu z tym, co wywołała podobnej skali emigracja z południa Unii Europejskiej, relacje polsko-ukraińskie wyglądają wprost idyllicznie.

Zatem współpraca materialna wygląda znakomicie, ale jest jeszcze druga płaszczyzna.
To wszystko jednak jest przykrywane w opinii publicznej przez spór historyczny, który w wyobraźni społecznej dominuje stosunki między Polską a Ukrainą. Jest to spór o ludobójstwo ludności polskiej na Wołyniu i w Galicji Wschodniej w latach 1943–44, o stosowanie retoryki i symboliki UPA i OUN, czy banderowców. Dotyczy to frazeologii nazewniczej w zasadzie, bo na Ukrainie się tego nie rozumie, jak to jest odbierane w Polsce, a w Polsce się nie rozumie, jak to funkcjonuje na Ukrainie. Jest to bardzo trudno wytłumaczyć, bo wymaga to rozległej wiedzy historycznej. Tym, którzy jakąś, chociaż na średnim poziomie wiedzę posiadają, można to wytłumaczyć w ten sposób, że pojęcie „banderowiec” funkcjonuje na Ukrainie w takim sensie, w jakim funkcjonowało w latach 1918–21 pojęcie „mazepiniec”. Rosjanie tym terminem określali wszystkich niepodległościowo nastawionych Ukraińców. Żołnierzy armii Petlury zatem nazywano „mazepińcami”, a więc rzekomo nazwą zwolenników hetmana Iwana Mazepy z XVIII wieku. Teraz podobnie, tych wszystkich Ukraińców, którzy są wrogo nastawieni do pomysłu zlania się w jedno wielkie słowiańskie morze z Wielkorusami i stworzenie wielkiego imperium rosyjskiego, tradycyjnie propaganda sowiecka, a potem rosyjska nazywała mianem „banderowców”. Ta nazwa została przez wszystkich niepodległościowców przyjęta jako własna, jako symbol sprzeciwu wobec Moskwy. W Polsce z kolej jest w sposób oczywisty odbierana w jej wyłącznym u nas znaczeniu zbrodniczości, czystki etnicznej w Galicji i na Wołyniu. Z niczym więcej się nie kojarzy. Odmienność traktowania w tradycji polskiej i ukraińskiej tej terminologii i wyobrażenia, co było cechą charakterystyczną ruchu nacjonalistycznego lat 30. i 40., po obydwu stronach granicy silnie zmitologizowana, powoduje głęboki spór na tym tle. Spór ten może być rozwiązywany.

Bardzo słusznie pan premier Olszewski zauważył, że Bandera siedział w Sachsenhausen i nie był sprawcą rozkazodawczym rzezi wołyńskiej. Nawiasem mówiąc, gdybyśmy przyjęli jako obowiązującą, prawdziwą historię Bandery, to również Ukraińcy byliby niezadowoleni, bo szczerze mówiąc on był dość nieudacznym działaczem. Nic mu nie wychodziło. Osobiście był odpowiedzialny za śmierć dziewięciu Ukraińców, jednego Polaka i jednego Sowieta z konsulatu sowieckiego we Lwowie, plus około 300 Ukraińców we wzajemnych walkach banderowców z melnykowcami. To jest wszystko, co możemy powiedzieć o jego bezpośredniej odpowiedzialności. Natomiast jest symbolem pewnego ruchu. Ci, który mordowali, przyjęli jego nazwisko w nazwie własnej formacji, a potem zostało to podtrzymane przez Sowietów. Fakt, że zginął z ręki sowieckiego agenta, uczynił z niego męczennika narodowego i w tej formule funkcjonuje, natomiast ani jego dokonania organizacyjne, ani militarne, ani intelektualne, jako twórcy ideologii, nie upoważniają do uważania go za wielkiego przywódcę czy to w wymiarze heroicznym czy też zbrodniczym. Był bardzo marnym działaczem pod każdym względem, ale funkcjonuje dla jednych jako bohater, dla drugich jako zbrodniarz. Tymczasem nie był ani jednym, ani drugim.

Przyjęcie modelu polskiego, czyli imienne wskazanie, kto był winien rzezi wołyńskiej, miałoby dotyczyć oczywiście Klaczkiwskiego i Szuchewycza, tych, którzy rzeczywiście zlecali i wykonywali tę operację, bądź mając władzę rozkazodawczą nie zapobiegli jej, jak Roman Szuchewycz, czy zatwierdzili ją post factum. Heroizacja tych ludzi w sposób oczywisty jest aktem wrogim wobec Polski, nie mówiąc już o heroizacji jakiejkolwiek organizacji Waffen SS.

Aby rozwiązać ten spór, trzeba spojrzeć na realia takimi, jakie one były w rzeczywistości, a na dodatek należy też uniemożliwić mitologizację własnych wyobrażeń. Innymi słowy, mam na myśli wstrzymanie ekshumacji, które jest teraz bezpośrednią przyczyną sporu (abstrahując od tego, czy jest to decyzja formalna, czy nieformalna, stan faktyczny jest taki, że prace są wstrzymane, pomijając wątek korupcyjny, bo jeden z działaczy ukraińskich ma firmę ekshumacyjną, a więc jest bezpośrednio zaangażowany i oczywiście w jego interesie jest, by ceny były jak najwyższe). Należy też pamiętać, że mamy do czynienia z państwem postsowieckim z całym splotem elementów korupcyjno-biznesowo-oligarchicznych przykrywanych czasem (czasem, nie znaczy zawsze!) płaszczykiem sporu narodowego. Rozwiązanie problemu ekshumacji wiodłoby natomiast to demitologizacji sporu o to, czym w istocie był ten konflikt. W Polsce odrzuca się powszechnie pogląd, że był on symetryczny, a na Ukrainie jest on przyjęty. Rozstrzygnięcie tego nie może być plebiscytem, kto będzie głośniej krzyczał, albo kto więcej publikacji wyda. Trzeba te miejsca pochówku przebadać, w miarę policzyć, zidentyfikować, wtedy zamiast wyobrażeń będziemy prezentowali twarde fakty i któraś ze stron będzie musiała uznać rację tej drugiej, nie na zasadzie ustępstwa politycznego, a na bazie policzalnych, naukowo poznanych faktów. To odblokowałoby dalszy postęp, bo i Polacy, i Ukraińcy, zwłaszcza Ukraińcy galicyjscy, są przywiązani do wartości religijnych, a jednym ze wspólnych fundamentów naszej wspólnej kultury jest szacunek dla człowieka jako dla dziecka Bożego, dla jego szczątków i ich godne uczczenie, opłakanie, uznanie tragedii dwustronnych w proporcjach, jakie rzeczywiście były. Trzeba pamiętać, że ten konflikt toczył się w warunkach daleko posuniętej eksterminacji elit polskich i ukraińskich przez Sowietów i Niemców. Te konflikty pewnie byłyby inaczej rozwiązane, gdyby wykształceni w c.k. galicyjskiej szkole politycy ukraińscy jeszcze żyli, a nie leżeli z sowiecką kulą w tyle głowy, albo nie rozwleczono ich kości po obszarach Syberii i Kazachstanu. To wszystko jest do wypracowania, pamiętając o tragicznej historii i o trzecim czynniku, czyli o Rosji, która na naszym konflikcie korzysta i niewątpliwie będzie go inspirować.

Panie profesorze, w czasie naszej rozmowy nie wspomnieliśmy jeszcze o nowelizacji ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, która wiele emocji wywołała nie tylko w Polsce, ale i na świecie.
Polska opinia publiczna w zasadzie nie dostrzega fragmentu ukraińskiego ustawy z uwagi na wiodący, przykuwający uwagę spór wokół „części zasadniczej”, czyli dotyczącej Holokaustu. Natomiast we fragmencie ukraińskim mamy do czynienia z daleko idącymi błędami merytorycznymi, prawnymi, politycznymi, historycznymi.

Po pierwsze, daty ramowe 1925–50 są wzięte z tradycji sowieckiej i w żaden sposób nie odzwierciedlają ani relacji polsko-ukraińskich na terenie Polski, ani tradycji polskiej.

Po drugie, są datami, które ośmieszają ustawodawców przez beztroskie użycie spójnika „i”, a nie rozmawiamy o artykule publicystycznym, lecz o ustawie, tworzącej rzeczywistość prawa karnego i tu każda litera ma znaczenie. Jeżeli piszemy o zbrodniach ukraińskich nacjonalistów i formacjach kolaborujących z III Rzeszą w latach 1925–50, a III Rzesza istniała w latach 1933–45, zaś w latach 1925–33, i w latach 1945–50, choćby nie wiem jak się natężał, nikt z nią nie kolaborował, bo III Rzeszy wtedy po prostu nie było, to narażamy się na śmieszność.

Mamy do tego podważenie fundamentu prawa polskiego, czyli penalizację zbrodni, czyli uczynienie jej czynem karalnym, nie w zależności od natury czynu karalnego, a w zależności od narodowości sprawcy. Mamy wyróżnione zbrodnie nacjonalistów ukraińskich na terenie Polski. A dlaczego nie nacjonalistów rosyjskich, dlaczego nie RONA i ROA – własowców i żołnierzy Kamińskiego, którzy byli przecież zaangażowani w tłumienie powstania warszawskiego, w rzeź Woli i Ochoty? Dlaczego nie azerskiego batalionu, który też dokonał rzezi? Dlaczego nie oddziałów litewskich, które uczestniczyły w eksterminacji obywateli polskich, Polaków i Żydów, w Ponarach? Rozmaite formacje nacjonalistyczne w służbie III Rzeszy działały na terytorium okupowanej Polski i popełniały zbrodnie, dlaczego więc z nich zostały wyodrębnione tylko formacje ukraińskie?

Również jeśli chodzi o karalność zbrodni ukraińskich nacjonalistów przed wojną na terytorium Polski, to trzeba pamiętać, że zgodnie z prawem II Rzeczpospolitej były one ścigane jako takie (a nie były one zbrodniami ludobójstwa), więc jako „zwykłe zbrodnie” dawno uległy przedawnieniu.

Zwolennicy tego rozwiązania powołują się na to, że zbrodnie komunistyczne są ścigane.
Ci, którzy bronią tego zapisu, mówiąc, że zbrodnie komunistyczne są ścigane, nie mają racji. Zbrodnie komunistyczne nie były ścigane po 44–45 roku i nie ubiegł okres ich przedawnienia. Jeszcze raz podkreślam, że ustawa nie jest artykułem publicystycznym i rodzi bardzo konkretne konsekwencje prawne. Nie wolno podważać prawomocności II Rzeczypospolitej, bo to wręcz kwestionowałoby powagę państwa polskiego, także ówczesnego. Mamy też do czynienia z zapisem dzielącym obywateli polskich na eksterminowaną ludność żydowską i obywateli II Rzeczypospolitej podległych ludobójstwu, w obu wypadkach z rąk nacjonalistów ukraińskich.

Otóż, eksterminowana ludność to byli również obywatele polscy. Wprowadzenie przez ustawodawcę polskiego w aktualnej ustawie sejmowej rozróżnienia na Żydów i obywateli II RP (ten termin nie pada, ale wręcz się narzuca by rzec „aryjczyków”), jest otwarciem możliwości wysunięcia roszczeń przez dzisiejsze środowiska żydowskie z zagranicy (głownie amerykańskie) do odmiennego potraktowania tych dwu kategorii obywateli polskich w zakresie ustawy reprywatyzacyjnej – skoro sami Polacy dzielą swoich obywateli na Żydów i „aryjczyków”, to powinni wyciągać z tego dalsze wnioski. Nie wolno tego typu dywersji czynić, bowiem podstawową płaszczyzną odrzucenia przez Polskę tego typu roszczeń jest stwierdzenie, że państwo polskie jest ślepe na narodowość swoich obywateli, na ich etniczność, czy są Żydami, czy są Karaimami, czy Cyganami, czy Tatarami, czy kimkolwiek jeszcze by byli, są w świetle prawa równoprawnymi obywatelami polskimi i będą ich obowiązywały takie same regulacje w każdym zakresie ustawodawstwa polskiego. Błędów zatem w części ukraińskiej jest dużo i mają one wymiar nie tylko historyczny czy prawniczy, ale i praktyczny. Mogą sprowadzać negatywne konsekwencje na obszarach trzecich, których pobieżny czytelnik nie wyczuwa, nawet nie podejrzewa, że tam takie błędne elementy, które mogą przynieść niechciane konsekwencje, istnieją.

Dwa razy w czasie naszej rozmowy powiedział Pan, że zapisy prawne to nie publicystyka. W polskiej publicystyce często jest używane pojęcie „banderyzm”. Mam wrażenie, że jest to jedno z najbardziej niesprecyzowanych pojęć w nasze debacie publicznej, które użyte, automatycznie podgrzewa temperaturę dyskusji.
Myślę, że to pojęcie należy wyjaśnić w trzech funkcjonujących znaczeniach: znaczeniu historycznym, czyli po pierwsze – jako termin odnoszący się do zwolenników frakcji OUN-b, odpowiedzialnej za czystki etniczne na ludności polskiej, po drugie – w znaczeniu propagandy sowieckiej, która rozciągnęła hasło banderyzmu na wszystkich Ukraińców sprzeciwiających się władzy sowieckiej czy władzy Moskwy nad Ukrainą, i po trzecie – we współczesnym znaczeniu. To ostanie należy podzielić też na dwa odrębne hasła. W Polsce to pojęcie zostało utożsamione z nacjonalizmem ukraińskim lat 30. i 40. i na tym poziomie postrzegania jest zamrożone, jakby on ciągle istniał w takiej samej formie. Na Ukrainie funkcjonuje jako hasło symbolizujące heroiczny opór przeciwko Sowietom po II wojnie światowej, zaciętej partyzantki leśnej na Ukrainie zachodniej po II wojnie światowej aż do połowy lat 50. Odmienność znaczeń tego hasła w Polsce i na Ukrainie, odmienność pamięci historycznej i jej natężenia, to dodatkowa komplikacja, bo o ile w Polsce wyobrażenie mniej więcej tego, czym był banderyzm w polskim rozumieniu, jest jednolite od Przemyśla po Szczecin i od Turoszowa po Suwałki, o tyle na Ukrainie jest ono drastycznie zróżnicowane regionalnie. Inaczej funkcjonuje w Galicji i na Wołyniu, inaczej na Ukrainie środkowej, gdzie to znaczenie heroizujące ulega właśnie poszerzeniu, a inaczej występuje na wschodzie i południu, gdzie dominuje perspektywa wytworzona w okresie sowieckim, gdzie wszyscy wrogowie systemu byli strasznymi zbrodniarzami i bandytami. Na dodatek to wszystko jest dynamiczne, zmienne w czasie. W warunkach walki z Rosją symbolika twardego oporu jest dodatkowym czynnikiem, który utrudnia chłodne, realistyczne, historyczne ocenianie rzeczywistości lat 40. Znacznie bardziej utrudnia oczywiście Ukraińcom, niż Polakom. W Polsce natomiast utrudnia to, że ten obraz jest jednowymiarowy, faktycznie ograniczony do lat 43–44 z elementem walk w Bieszczadach, po rok 1947. Natomiast dalsze dzieje i walka UPA z Sowietami nie istnieją. Nie istnieje też świadomość, że UPA nie była formacją kolaborującą z Niemcami, narodziła się bowiem w momencie wydania przez OUN i wykonania rozkazu dezercji policjantów ukraińskich ze służby niemieckiej do leśnej partyzantki ukraińskiej, zatem była organizacją walcząca i z Niemcami, i z Sowietami, i z Polakami. Co nie zaprzecza wcześniejszej kolaboracji ukraińskiej, często tych samych ludzi, z III Rzeszą. Natomiast nie była to UPA. Ta historia jest bardzo skomplikowana i wyjaśnienie jej opinii publicznej zapewne jest niemożliwe. Opinia publiczna musi się posługiwać stereotypami, więc możemy co najwyżej nieco tylko skomplikować ten obraz i akceptować pewne uproszczenia, które jednak powinny być bliższe rzeczywistości, niż te uproszczenia, które w tej chwili występują zarówno w micie polskim banderowców i UPA, jak i w micie ukraińskim, z zupełnie przeciwstawnymi znakami wartościującymi.

Pozostańmy przy polskim znaczeniu. Nasi publicyści często po prostu idą na łatwiznę, świadomie, albo nie, używając tego określenia w celu podgrzania emocji i uzyskania kategoryczności sądów, nie próbując rozwikłać złożoności tego pojęcia.
Z jednej strony są interesy polityczne, z drugiej strony uważam, że część takiej twórczości publicystycznej (czy może wręcz propagandowej) jest wynikiem zachęt i pieniędzy rosyjskich, częściowo działa naturalna cecha ludzka, czyli lenistwo. Nie chce się wnikać w istotę problemu i pokazywać wszystkich niuansów, dążąc do wyrazistości. Zresztą pewne rodzaje dziennikarstwa wręcz żywią się wyrazistymi, twardymi ocenami moralnymi, które zresztą w wypadku zbrodni są jak najbardziej zasadne. Chodzi tylko o to, żeby pamiętać, że to nie tylko do tego się ograniczało. Rozumieć przecież nie znaczy usprawiedliwiać. Często jest tak, że gdy mówimy „musimy zrozumieć uwarunkowania takie a takie” to słuchacz nie słyszy „zrozumieć”, tylko słyszy „usprawiedliwić”. Należy zrozumieć i opisać mechanizm każdego zjawiska, nawet zrozumieć mechanizm eksterminacji ludzi, ale to nie znaczy usprawiedliwić.

Rozmawiali Wojciech Jankowski i Konstanty Czawaga
Tekst ukazał się w nr 6 (298) 27 marca – 12 kwietnia 2018

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X