Grażyna Kaznowska: „Każdy ma prawo widzieć teatr tak, jak uważa”

Spektakl w restauracji Oscar w Truskawcu zebrał nie tylko członków Polskiego Kulturalno-Oświatowego Centrum imienia Rajmunda Jarosza, zrzeszającego miejscowych Polaków, ale także przedstawicieli ukraińskiej inteligencji miasta – nauczycieli ze szkoły sztuk pięknych, przedstawicieli historycznego klubu „Sywa dawnyna”, reżyserów, aktorów studenckiego teatru „Alter” z pobliskiego Drohobycza, dziennikarzy.

Po spektaklu z Grażyną Kingą Kaznowską z Ustrzyk Dolnych, współzałożycielką „Teatru w drodze – AGRADA”, która razem ze swoją koleżanką (też aktorką) Marianną Jarą z Sanoka zebrały liczne brawa publiczności. Rozmawiał Włodzimierz Kluczak.

Czy Pani po raz pierwszy występuje u nas na Ukrainie? Bo w Truskawcu to pierwszy spektakl „Teatru w drodze – AGRADA”…
Mnie bardzo w duszy gra wielokulturowość. Pracując z młodymi ludźmi pisałam dużo projektów i dowiedziałam się, że jest taki projekt polsko-ukraińskiej wymiany młodzieży, gdzie możemy zdobyć pieniądze z Narodowego Centrum Kultury aby wyjeżdżać do Odessy i nad Morze Czarne. Nie ukrywam, że pierwszy projekt napisałam 13 lat temu i tak przez 11 lat, rok w rok jeździliśmy tam na działania artystyczne. Uwielbiam te miejsca, to tam trafiliśmy na niesamowitego artystę Walerego, na jego młodzież. On sam nie jest Ukraińcem, a Mołdawianinem, jego żona jest Polką i oni promują kulturę polską oraz uczą języka ukraińskiego w tej rosyjskojęzycznej przestrzeni. Dobrze nam się współpracuje, jeździmy na takie międzynarodowe festiwale kultury polskiej „Akermański polonez”. Niestety, dwa ostatnie lata nie byliśmy tam, wiadomo z jakich powodów.

A jeśli z kolei chodzi o Truskawiec, to myśmy z Marianną raz już były w Truskawcu z taką wizytą pilotażową. Ponieważ Marianna przyjeżdża do Truskawca któryś raz z rzędu, zaproponowała mi żebym z nią pojechała. Nie ukrywam, że kuracyjnie-leczniczo, a przy okazji chciałyśmy zagrać tu ten spektakl.

Jaka była Pani „droga” do teatru?
To jest bardzo długa moja historia, ponieważ ja od dzieciństwa miałam niepokorną duszę. Potrafiłam niestety, wbrew rozsądkowi, w czasie podniesienia stanąć na ołtarzu i zatańczyć – moja mama pamiętała mi to bardzo długo. Jako dziecko tańczyłam w zespole ludowym i nie ukrywam, że chciałam swoją drogę związać przede wszystkim z tańcem. To był początek lat 70., kiedy w Polsce jeszcze bardzo dobrze funkcjonował zespół Mazowsze. Gdy skończyłam szkołę podstawową, to wtedy właśnie zespół Mazowsze ogłaszał nabór do liceum przy zespole. Rozentuzjazmowana, powiedziałam swoim rodzicom, że ja chcę jechać do Warszawy do liceum, na co rodzice popukali się w głowę i powiedzieli mi: „Dziewczynko, przestań! Ile masz lat?” Ile lat miała dziewczynka w 8 klasie – 13 czy 14? I nie pozwolili mi.

Za karę, żeby samej sobie obciąć palce, poszłam do technikum chemicznego. Ponieważ tam szła moja kuzynka, to powiedziałam: „Dobrze, nie puścicie mnie do zespołu tańca, to ja idę do technikum chemicznego”. Pokornie to technikum chemiczne skończyłam, ale dusza cały czas była artystyczna, bardzo dużo działałam w kółkach teatralnych, tańczyłam w najróżniejszych zespołach.

Po skończeniu technikum nie poszłam do szkoły teatralnej, zrobiłam studia kulturotwórcze, był w Polsce taki kierunek – kulturoznawstwo z pedagogiką kulturalno-oświatową. Jak skończyłam tą pedagogikę kulturalno-oświatową, moje drogi złączyły się z harcerstwem, ale z takim bardzo pozytywnym harcerstwem, gdzie ja tak naprawdę nauczyłam się pracy w zespole, bycia z drugim człowiekiem, dawania siebie innym. Jakoś bardzo szybko szłam w tej hierarchii, byłam kierownikiem wydziału duchowego tych najmłodszych i organizowałam różnego rodzaju imprezy – ale wszystko, co robiłam, to było pod kątem teatru.

Organizowałam wielkie imprezy, jak np. Dzień Dziecka czy ulubione Święto Ducha, potrafiłam całe miasto zamienić w Odwiedziny króla Jagiełły, albo zamienić Sanok w wioskę indiańską.

Pani pochodzi z Sanoka?
Nie, pochodzę z Krosna, z tym że moja rodzina jest taka krośnieńsko-bydgoska, dlatego też trochę czasu spędziłam w Bydgoszczy. Bo moja mamusia jest z Krosna, natomiast tatuś był z Bydgoszczy.

I tak to się w ogóle zaczęło. Ale ponieważ teatr tak we mnie nieprawdopodobnie tkwił, postanowiłam zdawać do szkoły teatralnej do Wrocławia. Dostałam się tam, skończyłam szkołę teatralną. Moja pasja pracy z małymi dziećmi była bardzo mocna, dlatego trafiłam do takiej małej bieszczadzkiej szkółki jako nauczyciel…

Nauczyciel choreografii?
Właśnie, nie. Jako nauczyciel języka polskiego, bo też zrobiłam studia z języka polskiego. Ale udało mi się wywalczyć w ministerstwie taki aktorski program edukacji teatralnej.

W tej szkole?
W tej szkole. Ja do teatru zaangażowałam wszystkich nauczycieli i wszystkich uczniów w Orelcu w Bieszczadach. Uczniów było 70, a nauczycieli było 12. To była końcówka lat 80. – początek 90., kiedy o tej szkole było bardzo głośno. A potem poszłam do Ustrzyk, bo tak chodził za mną dyrektor Domu kultury w Ustrzykach, abym zajęła się młodzieżą w Ustrzykach, że po dwóch latach jego prośby rozpoczęłam warsztaty. Teatr młodzieżowy nazywa się Teatr formy PARRA.

Co to znaczy PARRA?
To wymyśliła sama młodzież. Ponieważ kiedy szukaliśmy nazwę, a ja chciałam aby to była ich nazwa, to ktoś wpadł na pomysł: „Nazwijmy się Teatr Formy Para, bo będziemy grać na całą parę”. Ja mówię: „Słuchajcie, para to jakoś tak brzmi…”. Oni mówią: „Dobra, to dołożymy jeszcze jedną r”. I tak się zrobił Teatr PARRA. I ten teatr prowadzę już od 17 lat.

Natomiast ten dorosły teatr praktycznie w tamtym roku miał sześciolecie swojego istnienia – jest to Teatr w drodze AGRADA. Dlaczego w drodze? Ponieważ praktycznie każdy z nas jest z innego miejsca – tylko my dwie z Marianną mieszkamy blisko siebie, bo ja mieszkam w Bóbrce koło Soliny, w bardzo pięknym miejscu, a Marianna w Sanoku. Ale kolega, z którym zakładałam ten Teatr w drodze AGRADA mieszka w Brukseli, koleżanka, z którą współpracuję, mieszka w Starym Sączu, kolejna koleżanka mieszka w Krakowie, kolejna koleżanka mieszka w Warszawie, dlatego ten teatr nazywa się Teatr w drodze.

A dlaczego AGRADA?
Myśmy sobie rozpisali takie przesłanie, pierwsze litery którego zbudowały taki właśnie akronim.

Nie każdy widz zrozumie to, co Panie nam przedstawiły…
Powiem tak – jestem przedstawicielem teatru offowego, czyli takiego, który po pierwsze, nie zajmuje się typowym teatrem dramatycznym, a po drugie, bardzo chce zmusić widza do rozważań, do własnej interpretacji… Jakoś tak mi się wydaje, że człowiek jeśli wyjdzie z teatru i żyje z tym spektaklem przez jakiś okres czasu, gdy nie ma dopowiedzianych sekwencji, to musi myśleć. Teatr dramatyczny jest budowany na jednej linii, jest zawiązanie akcji, kulminacja, rozwiązanie. Natomiast teatr „offowy” z innego nurtu – on ma drażnić, on się wcale nie musi tak do końca podobać, on ma zostać w widzu. Ja zawsze mówię, że jest tak – ponieważ lubię obrazy, to chcę wyjść z wystawy aby ten obraz został we mnie i ja sobie będę własną interpretację budowała i budowała. Jeśli jest od A do Z powiedziane, to ja myślę że jest to tak, że się zamyka drzwi, wychodzi się i się o tym nie myśli.

Toteż często w spektaklach, które robimy, nie ma optymizmu. Owszem, ja mam teraz zrobiony taki monodram „W podróży do…” na tekstach mojego wspólnika Adama Snarskiego, który mieszka w Brukseli. On pisze fantastyczne felietony o nas, Polakach, ale to jest znowu monodram z drugim dnem. Gdzie wydawałoby się, że kobieta jest prosta i próżna, że sprzedaje się (nie w sensie erotycznym, tylko że wyjeżdża aby zarobić pieniądze i robi z siebie słodką idiotkę), ale tak naprawdę jest drugie dno tego monodramu, że ona zostawiła mamę gdzieś tam pod opieką i ta mama umiera. Ja lubię takie drugie dna, nie lubię tylko jednego nurtu…

Ja wcale nie mówię że to jest dobrze dla wszystkich. To jest moje widzenie teatru. Każdy ma prawo widzieć teatr tak jak uważa, prawda?

Rozmawiał Włodzimierz Kluczak
Tekst ukazał się w nr 23–24 (243–244) 18 grudnia 2015 – 14 stycznia 2016

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X