Granica partnerstwa

Stosunek Polaków do kwestii ukraińskich coraz dobitniej świadczy o słabości polityki wschodniej, braku zrozumienia dla tych problemów i rzetelnej analizy.

Obecnie tylko niepoprawny optymista mógłby przyjąć, że relacje pomiędzy Kijowem a Warszawą są dobre, ale trudno by były inne, skoro obie strony oczekują, a niewiele dają. Zagadnienia związane z polityką historyczną zostały już omówione podczas niezliczonych konferencji, sympozjów, na łamach prasy, a wciąż nie wynika z tych debat żadna nauka. Ani jedna, ani druga strona nie dojrzały do dialogu i o jego podjęciu nie może być mowy, gdy zasiada się do rozmów występując z pozycji ofiary, której należy się zadośćuczynienie. Nawet, jeśli oczekiwanie to jest słuszne, to próba namalowania czarno-białego obrazu wydarzeń z przeszłości w każdych chyba warunkach skazana jest na niepowodzenie. Nie tylko dlatego, że wciąż nie potrafimy wybaczyć i poprosić o wybaczenie, ale też i dlatego, że nie jesteśmy jako kraj w pełni wiarygodni w swoich oczekiwaniach. Cechuje nas brak konsekwencji w działaniach wobec państw, względem których moglibyśmy mieć uzasadnione pretensje i oczekiwania.

Od kilku lat obserwujemy jak dużą popularnością cieszy się w Rosji Stalin – w 2015 r. pozytywnie oceniało go 39% respondentów, obecnie 38% Rosjan uważa go za najwybitniejszą postać w dziejach, ale niektóre badania opinii publicznej podają znacznie wyższe dane, według których ponad połowa rosyjskich obywateli postrzega generalissimusa jak bohatera. W kraju wyrastają jego pomniki, a Stalin jest wciąż tym, który umacniał wielkość Rosji i można mu wybaczyć „błędy”, do jakich zalicza się miliony jego ofiar. Na próżno jednak w publicznej debacie w Polsce szukać śladów oburzenia przywracaniem stalinowskiej symboliki, noszeniem koszulek z jego podobizną i wybielaniem jednego z największych zbrodniarzy w dziejach ludzkości. Nie analizujemy czego dowodem jest fakt gotowości Rosjan do zapomnienia i oddawanie hołdu domniemanej wielkości Stalina. Nie zastanawiamy się nad tym czy naród, któremu wpojono tak relatywistyczny stosunek do własnej historii, dziś również będzie potrafił wybaczyć swojemu przywódcy rozlew krwi, biedę, prześladowania. Prawdopodobnie niewielu Polaków jest świadomych, iż graniczymy z państwem, w którym od dziecka obywatelom serwuje się zakłamaną wersję historii, w której wciąż dominuje narracja o wielkiej wojnie ojczyźnianej, w której Związek Radziecki nie był sojusznikiem Hitlera, a wręcz w pojedynkę odważył się stawić czoła faszyzmowi i ocalić świat przed zagładą.

Natomiast wielu analizuje każde posunięcie rządu ukraińskiego, w którym brzmią echa kultu Bandery, rzekomo właściwego dla całego obszaru państwa i gloryfikujące UPA. Oczywiście nikt nie będzie wartościował tego, kogo lepiej czcić. Polacy mają uzasadnione prawo do sprzeciwu wobec probanderowskich sympatii, ale może czas zadać sobie pytanie, czy mają prawo do ingerencji w politykę historyczną jednego kraju, a przemilczania poczynań drugiego? Asymetria w realizacji polityki wschodniej jest tu uderzająca. Pomniki Bandery stojące w czterech ukraińskich obwodach są wciąż symbolami domniemanej nienawiści do Polski i Polaków, całego narodu, natomiast kult Stalina to nieszkodliwa zabawa historią.

Ukraina nie jest państwem jednolitym, na przełomie lat 80. i 90. XX wieku szczególnie wyraźnie było widać jak odrębną politykę w stosunku do kijowskiej realizuje Lwów. Decyzje zapadające w centrum kraju były lekceważone bądź zmieniane na jego zachodzie. Wystarczy przypomnieć sobie historię przejścia granicznego Hrebenne – Rawa Ruska, otwartego przez władze państwowe, ale zamkniętego przez Lwów. Gdy dziś ktoś wspomina, że Kijów i Lwów w pewnych sytuacjach realizują dwie koncepcje polityki, nie oznacza to istnienia realnej dwuwładzy w państwie, ale jest sygnałem, że należy rozgraniczać perspektywę stolicy i zachodnich obwodów, a świadomość rozbieżności może ułatwić realizację skutecznej polityki wobec całego kraju.

Możemy też zżymać się, widząc dowody na to, że nie jesteśmy dla Ukrainy jedynym sąsiadem i jedynym partnerem. Tkwimy wciąż konsekwentnie w ułudzie strategicznego partnerstwa, odsądzając od czci i wiary tych, którzy ośmielą się zwrócić nam uwagę na przerost deklaracji nad realnymi działaniami. O niedostatkach polskiej polityki wschodniej mówi się od wielu lat i nie ma tu znaczenia aktualna konfiguracja polityczna, zresztą polityka zagraniczna powinna reagować przede wszystkim na zmieniającą się sytuację na świecie, w minimalnym zakresie na tę prowadzoną w obrębie własnego kraju. Nie mniej, do niedawna jeszcze obstawaliśmy przy tym, że Polska jest przewodnikiem swojego wschodniego sąsiada w drodze na Zachód, a sami Ukraińcy w zasadzie nie mają innych przyjaciół. Tymczasem sąsiad ten spłatał nam figla w symboliczny sposób, wkraczając do Europy przez Słowację.

Trudno jest wyobrazić sobie farsę, jaką byłaby taka ceremonia na granicy polsko-ukraińskiej. Nie miejsce tu by rozpisywać się o sprawności odpraw, szacunku dla podróżnych zza wschodniej granicy, wielogodzinnym oczekiwaniu, ale każdemu, kto choć raz pokonywał przejścia pomiędzy tymi dwoma państwami, wydawałoby się zapewne dziwnym, że miałyby one stać się metaforą łatwości, z jaką obywatele Ukrainy będę mogli teraz podróżować do państw Unii Europejskiej. Skoro po ponad ćwierć wieku naszym największym osiągnięciem jest to, że nie czeka się już na odprawę kilka dni, a tylko kilkanaście godzin, to doprawdy nie sposób liczyć na to, że Poroszenko chciałby wziąć udział w przedstawieniu, które nijak miałoby się do granicznej codzienności.

Jeśli naprawdę chcemy układać partnerskie stosunki z Ukrainą, to prawdopodobnie jest to ostatni moment, aby zauważyć je takimi, jakimi są, a nie jakimi chcielibyśmy je widzieć. Wciąż można odnieść wrażenie, że z braku lepszego pomysłu Polacy przedkładają problemy zasadzające się na historii nad realne i skuteczne działania na płaszczyźnie gospodarczej i politycznej. To wciąż iluzja polityki wschodniej, która doprowadzi do sytuacji, w której na tyle rozniecimy antagonizmy pomiędzy obu narodami, że na zawsze zamkniemy drzwi do Ukrainy, za to otworzymy je szeroko Rosji.

Wypowiadając się o Ukrainie, polscy politycy często nie wiedzą o czym mówią, nie można więc oczekiwać, że skutecznie będą układać z nią relacje – pewien poseł na Sejm uważa, że Polska ma w tym kraju trzy ambasady, tę w Kijowie oraz po jednej w Łucku i we Lwowie, inni akcentują zagrożenie, jakim dla polskiego rynku pracy jest napływ obywateli Ukrainy, mający sparaliżować gospodarkę i przyczynić się do wzrostu bezrobocia. A tymczasem Straż Graniczna zarekomendowała zamknięcie od 1 lipca 2017 roku pieszego pasa na przejściu Uhrynów – Dołhobyczów. Trudno znaleźć logiczne argumenty za taką decyzją, która dodatkowo ograniczy swobodę podróżowania pomiędzy obu państwami. Chcąc rzeczywiście wprowadzać Ukrainę do Europy powinniśmy zadbać o to, by wspólna granica stała się wizytówką zachodniego ładu, a tymczasem jest przedsionkiem piekła, pełnym upokorzenia i braku szacunku dla tego, czego każdy z nas ma za mało – ludzkiego czasu.

Tylko w województwie śląskim Polska ma ponad 30 przejść granicznych z Czechami i 12 ze Słowacją. Gdy weźmiemy pod uwagę kolejne województwa, osiągniemy liczbę ponad 100 punktów. Z Ukrainą łączy nas osiem przejść drogowych i sześć kolejowych, wszystko to na granicy, której Polacy i ich sąsiedzi nie przekraczają w sposób tak płynny, jak w obrębie Unii Europejskiej.

Mijają kolejne lata, a nie potrafimy doprowadzić do sytuacji, w której chcąc udać się na kilkugodzinne zwiedzanie Lwowa nie trzeba będzie poświęcać na taką wycieczkę co najmniej dwóch dni, zakładając, że większą część tego czasu spędzimy oczekując na odprawę. Podróż na Ukrainę niezmiennie kojarzy się z koszmarem polsko-ukraińskich przejść granicznych, a politycy czują się urażeni, że nie świętowano na nich „bezwizu”. Może zamiast rozważać, czy Poroszenko chciał się w ten sposób odegrać za Banderę, zastanówmy się, czy przyczyna nie jest znacznie bardziej prozaiczna. Nie każdy naród żyje przeszłością, turysty nie interesuje zwykle polityka historyczna, a teraźniejszość – godziny w dusznym aucie, w niekończącej się kolejce, której nie widać z Warszawy.

Agnieszka Sawicz
Tekst ukazał się w nr 13 (281) 14–27 lipca 2017

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X