Getto Litzmannstadt

Getto Litzmannstadt

Niemcy wtargnęli do Łodzi 8 września 1939 r. Niemal natychmiast zaczęły się prześladowania miejscowej ludności, zwłaszcza żydowskiej. Tworząc getto, ustalono, że ma na celu „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej”, odizolowano je całkowicie od reszty miasta. Osobliwością łódzkiego getta była własna waluta.

W 1939 r. Łódź liczyła 672.000 mieszkańców, w tym 233.000 wyznania mojżeszowego. Niemcy wtargnęli do miasta 8 września 1939 r. Niemal natychmiast zaczęły się prześladowania miejscowej ludności, zwłaszcza żydowskiej. Nasilono je, gdy w listopadzie miasto wcielono do utworzonego na okupowanym na zachodzie terytorium Polski tak zwanego Kraju Warty. 8 lutego 1940 r. wydzielono w Litzmannstadt – taką nazwę nadano miastu kilka dni później na cześć pruskiego generała i hitlerowskiego polityka – część jego struktury dzielnicowej, w której sukcesywnie w ciągu kilku tygodni skupiono całą miejscową ludność żydowską. Później Getto Litzmannstadt musiało jeszcze przyjąć Żydów z innych miast Kraju Warty, a nawet przesiedleńców z Rzeszy oraz – między innymi – z Czech, co zwiększyło liczbę stłoczonych na niewielkiej, bo mającej zaledwie około 4 km² przestrzeni, nędznie zabudowanej, z 31.000 mieszkań, z których tylko 725 było podłączonych do sieci wodociągowej i w większości w ogóle nie miało kanalizacji, ze 170.000 do 200.000 mieszkańców.

Tworząc getto, od razu ustalono, że ma ono na celu „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej”, traktowano je jako tymczasowy etap w realizacji tego zbrodniczego planu. 30 kwietnia odizolowano je całkowicie od reszty miasta. Zdane na siebie, było wielką umieralnią, od 1940 do 1944 r. zmarło w nim około 43.000 ludzi. A w styczniu 1942 r. rozpoczęły się deportacje do obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem. Kiedy we wrześniu 1942 r. chwilowo wstrzymano transporty, w getcie przebywało już tylko około 90.000 Żydów, głównie młodych, mogących jeszcze pracować. Niemieccy przedsiębiorcy uznali bowiem, że przy coraz dotkliwszym braku rąk do pracy w Niemczech, szkoda byłoby nie wykorzystać ich siły roboczej. W roli pracujących na rzecz Niemców, głównie wytwarzających towary dla Wehrmachtu, widział ich także powołany na to stanowisko przez Niemców Przełożony Starszeństwa Żydów, Mordechaj Rumkowski. Uważał, że dopóki będą Niemcom potrzebni, dopóki będą w stanie zasilać gospodarkę wojenną nazistów, dopóty będą mieli szansę zachowania życia (ale nie bez końca – likwidację getta rozpoczęto w czerwcu 1944 r.).

Osobliwością łódzkiego getta była własna waluta, wyjątkowo tu rozbudowany system obiegu środka płatniczego. Wprowadzenie go było podyktowane dążeniem do totalnego odizolowania zamkniętej w nim żydowskiej społeczności, dodatkowego odcięcia jej od zewnętrznego świata, gdyż za gettowskie pieniądze poza gettem oczywiście nic nie można było kupić. A poza tym, stworzyło możliwość wyciągnięcia ludziom z kieszeni wszystkich marek, złotówek czy innych jeszcze walorów pieniężnych, a także kosztowności. W całym getcie rozplakatowano więc 24 czerwca 1940 r. obwieszczenie Rumkowskiego nr 70 oznajmiające, że 8 lipca 1940 r. o godzinie 18:00 marka niemiecka przestaje być prawnym środkiem płatniczym w getcie, a od 9 lipca ważne będą tylko pokwitowania na marki wydawane przy wymianie pieniędzy w dwóch lokalnych bankach prowadzonych przez Przewodniczącego Starszeństwa Żydów w Getcie Litzmannstadt. Już 17 lipca banki otrzymały do wymiany banknoty – pozostańmy przy tym terminie – na kwotę 7.348.000 marek. Do końca roku rozprowadziły ich na sumę 3.529.745,50 marek (nie podano terminu zakończenia wymiany, nie wiemy, jak długo można było tę operację wykonać). Przewidziano srogie kary dla posługujących się nadal niemieckimi markami lub próbującymi je przeszmuglować poza granice getta.

Wydrukowano w Łodzi, poza gettem, w firmie Siegmund Manitius, banknoty o nominałach 50 fenigów oraz 1, 2, 5, 10, 20 i 50 marek. Chcąc się zabezpieczyć przed fałszerstwami, każdy z nich miał ukryty, gołym okiem niewidoczny znak, a wyższe nominały (10, 20 i 50 marek) drukowano nawet na papierze ze znakami wodnymi. Pierwsze ich projekty wykonał grafik Brauner, ale Rumkowski ich nie zaakceptował, przedstawiały bowiem mężczyznę usytuowanego na tle wschodzącego słońca, próbującego rozerwać krępujące go kajdany. Wykonanie kolejnych powierzono architektowi Ignacowi Gutmanowi i grafikowi Pinkusowi Szwarzowi. I te weszły do obiegu (kilka reprodukujemy). Na dole rewersu widnieje informacja, że „Kto pokwitowanie to zafałszuje lub podrobi albo sfałszowane pokwitowanie wprowadzi do obiegu, będzie ukarany jak najsurowiej”. Mimo to, prób takich nie brakowało. Najczęściej dotyczyło to banknotów dwumarkowych. M.in. przyłapano na ich produkcji grawera Moszka Rauchwergera, który wykonał aż 5.500 fałszywek. Były doskonale podrobione, groziła mu nawet śmierć. Ale tracić takiego fachowca? Niemcy posłali go do obozu Sachsenhausen, gdzie zatrudniono go w „Akcji Bernhard”, fałszującej brytyjskie funty.

Rychło okazało się, że rynek odczuwa dotkliwy brak bilonu. Z pomocą pospieszyła miejscowa poczta, która za zezwoleniem Rumkowskiego zaczęła wydawać klientom resztę – od 17 kwietnia – kuponami (bonami) o nominałach 10 i 20 fenigów uzyskiwanymi bądź przez ostemplowanie drugiej strony banknotów 50-fenigowych, dzielonej według potrzeby na trzy części (1 x 10, 2 x 20), bądź o nominale 10 fenigów wydrukowanych na odwrocie kartek pocztowych (8 x 10), wydanych w dwóch nakładach. Nie poprawiło to sytuacji, więc Rumkowski postanowił bić monety, tym bardziej, że banknoty szybko się niszczyły. W warsztatach na terenie getta było dość maszyn nadających się do sprostaniu temu zadaniu (realizowano tu przecież rozmaite zamówienia niemieckich firm pracujących dla wojska).

14 czerwca 1942 r. ruszyła, pod nadzorem policji, produkcja „twardego pieniądza”, monety 10-fenigowej. Wybito 100.000 sztuk. Ale tu Rumkowski zbytnio się pospieszył, popełnił błąd, bo nie przedstawił władzom niemieckim projektu monety do zatwierdzenia, a gotowa im się nie spodobała, gdyż była za bardzo podobna do niemieckiej 10-fenigówki (reprodukujemy jej awers), mało tego – umieszczono na niej liście dębu, świętego niemieckiego drzewa! Zażądano przedstawienia nowego projektu, został zaakceptowany.

8 grudnia podjęto na nowo bicie monety, tym razem także z oznaczeniem „Pfennig” (poprzednia go nie miała). Teraz „gettowską mennicę” opuściło milion 10-fenigówek. 27 grudnia 1943 r. przystąpiono do bicia monet 10-markowych (nakład: 100.000), 22 lutego 1944 r. rozpoczęto produkcję monety 5-markowej (800.000) i wreszcie 22 kwietnia – 20-markowej (tylko 600 sztuk!). Monety bito ze stropu magnezu, zwanego elektronem, ale niektóre (5 i 10 marek) częściowo także z aluminium, a 20-markówkę wyłącznie z tego metalu. Podobno wybito także niewielką liczbę monet w brązie i srebrze, które wręczano jako prezent wizytującym getto dostojnikom.

Wielu kolekcjonerów interesuje się monetami łódzkiego getta. Przy ich nabywaniu należy zachować wielką ostrożność, bo na rynku znajduje się wiele falsyfikatów, w sumie jest ich na pewno więcej, niż oryginalnych monet (nie brakuje także fałszywych banknotów). Do rzadkości należą 10-fenigówki z pierwszego bicia (prawie cały nakład zniszczono, niemniej jak to w takich sytuacjach bywa, jakaś ich liczba przetrwała, dlatego Fischer w katalogu wycenia ją – w dobrym stanie – na 6.000 zł. Ale nie wiedzieć czemu nie uwzględnia w katalogu monety 10-fenigowej z drugiego bicia!

Literatura dotycząca pieniędzy w getcie Litzmannstadt jest dość bogata. Szczególnie godna polecenia, bo obszernie, chyba najbardziej wyczerpująco traktująca to zagadnienie książka pt. „Litzmannstadt /Rozdział historii niemieckiego pieniądza”, dzieło aż czterech autorów (Franquinet, Hammer, H. Schoenawa i L. Schoenawa/ukazała się w wydawnictwie Gietl w Regenstauf w Niemczech. Jest trójjęzyczna, niemiecko-angielsko-polska (przekładu na polski dokonał Jacek Szulczewski).

Czerwońce z Berlina
Po rewolucji bolszewickiej prywata własność w Rosji już nie miała prawa istnieć, także ta będąca w rękach zagranicznych kapitalistów. Z należących do nich inwestycji, których wartość wynosiła około 2,3 miliarda złotych rubli, aż 250 milionów było związanych z kaukaskim przemysłem naftowym. Większość tej fortuny należała do holenderskiego przemysłowca Henri Deterdinga, założyciela i dyrektora koncernu Royal Dutch Shell, poza nim udziałowcami pakietu akcji byli także ojciec Alfreda Nobla, Immanuel oraz bracia Robert i Ludwik. Oczywiście, nie mogli być zadowoleni z takiego obrotu sprawy i zaczęli przemyśliwać jak by tu dojść do swych pieniędzy, na co jednak żadnych szans nie było. Wobec tego postanowili rozłożyć gospodarkę sowiecką, sparaliżować ją, a potem ewentualnie wysłać wojska, które przywróciłyby poprzedni porządek, wpierw na Ukrainie, a potem na Kaukazie, z Gruzją w pierwszej kolejności. W jaki sposób? Drukując i rozprowadzając w Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich fałszywe banknoty o nominale 1 czerwońca. Po wielu konferencjach wyłoniono zespół, który miał się zająć ich produkcją. W jego składzie znaleźli się przedstawiciele zachodnich koncernów, białogwardziści-emigranci i Gruzini liczący na zrzucenie sowieckiego jarzma, w tym fachowcy umiejący wytwarzać fałszywki. W aferze uczestniczyli także niemieccy antykomuniści, m.in. generał Max Hoffmann, który miał już nawet gotowy plan inwazji na ZSRS, a także Georg Bell, niemiecki inżynier pracujący dla Royal Shell, będący również wytrawnym szpiegiem na usługach służb wywiadowczych Niemiec i W. Brytanii.

Główna baza konspiratorów znajdowała się w Berlinie, banknoty drukowano w Monachium, potem we Frankfurcie nad Menem. Ich podrabianie nie sprawiało większego kłopotu, bo oryginały były drukowane tylko jednostronnie. Jeśli nawet jakiś detal fałszywki od oryginałów różnił, to ich twórcy byli przekonani, że prości Rosjanie, Ukraińcy czy Gruzini nie będą się dostatecznie orientować, że mogą być ofiarami oszustwa. Zamierzono wydrukować wiele milionów, ba – miliardy czerwońców. Jesienią 1926 r. była gotowa pierwsza partia fałszywek, 15.000 banknotów. 12.000 wyekspediowano do Gdańska, z którego za wschodnią granicę przerzucili je swoimi kanałami białogwardyjscy generałowie Dmitrij Lebiediew i Piotr Głazenap. Nim jednak zaczęto je w Związku Sowieckim rozprowadzać, wybuchła wielka afera w Niemczech.

Na biurko szefa berlińskiej centrali do zwalczania fałszerstw Ericha Liebermanna zaczęły napływać meldunki o pojawianiu się w bankach fałszywych sowieckich pieniędzy. Często padało przy tym nazwisko niejakiego Leonharda Beckera. Wzięto go pod obserwację. I złapano in flagranti, kiedy próbował zamienić kolejną partię fałszywek na niemieckie marki (brał je z tych 3.000, których jeszcze nie wysłano do sowieckiej Rosji). Podczas przesłuchania wskazał, kto jest szefem podrabiaczy: Gruzin Bazyli Sadatiraszwili. Ten z kolei oświadczył, że głową akcji jest jego rodak, antykomunista Szalwa Karumidze, przebywający na emigracji gruziński bankier. Obu aresztowano, zrobiono także rewizję w drukarni we Frankfurcie, gdzie znaleziono 120.000 gotowych banknotów i papier do druku 1,2 miliona. Postawiono ich przed sądem, przed którym podczas przesłuchań coraz wyraźniej zaczęła się zarysowywać skala przedsięwzięcia, w które zaangażowani byli znani przemysłowcy, politycy i wojskowi pragnący obalić bolszewicki reżim. Ale sąd był nierychliwy, obu aresztowanych to zwalniał (posługiwał się tu ogłoszoną w 1928 r. amnestią dla obwinionych za polityczną działalność), to znowu zamykał. W końcu, chyba także na skutek wyrażanego w Moskwie niezadowolenia z obrotu sprawy oraz nacisku pruskiego ministerstwa spraw wewnętrznych niechcącego zadrażniać z nią stosunków, postanowił obu Gruzinom wymierzyć karę, Sadatiraszwili poszedł za kratki na dwa lata i dziesięć miesięcy, a Karumidze – na dwa lata (nie wiemy czy wyroki odsiedzieli). A ci z wysokiej półki wciąż odżegnywali się od udziału w awanturze. Deterding zdementował, że był uczestnikiem spisku (a to on właśnie finansował druk fałszywek), Hoffmann nie mógł się wypowiedzieć, bo zmarł w lipcu 1927 r. Ale „afera z czerwońcami” na tym się nie zakończyła, generał Głazenap powierzył bowiem misję rozprowadzenia pierwszej partii banknotów w sowieckiej Rosji rotmistrzowi Alfredowi Szillerowi, który dość niefrasobliwie wybrał sobie na pośredników ludzi niemających pojęcia jak należy włączać do obiegu fałszywe pieniądze. Toteż szybko trafili w łapy milicji. W śledztwie Sziller ujawnił wszystkie szczegóły dywersyjnej akcji. Wybuchł skandal, komisarz spraw zagranicznych Maksim Litwinow wystosował do Berlina ostry protest. W styczniu 1929 r. Szillera skazano na śmierć, wyrok zaraz wykonano. Także ówczesna polska prasa dość szeroko tę aferę relacjonowała.

Jeszcze raz wróćmy do Niemiec, już hitlerowskich. Żył jeszcze Georg Bell, ale dla nowej władzy był raczej człowiekiem niewygodnym, za dużo wiedział. 5 maja 1933 r. do jego mieszkania wtargnęło dwóch cywilów, a następnego dnia gazety obwieściły, że popełnił samobójstwo. Natomiast Karumidze i Sadatiraszwili okazali się dla nazistów bardzo potrzebnymi specjalistami: wsadzili ich do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen, w którym pracowali przy uruchomionej na dużą skalę produkcji fałszywych brytyjskich funtów.

Tadeusz Kurlus
Tekst ukazał się w nr 11 (183) 14 – 27 czerwca 2013

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X