Fredro i łzy. Część 2

Fredro i łzy. Część 2

W marcu 1842 roku odbywała się we Lwowie uroczysta premiera.

Otwierano nową polską scenę w dopiero co ukończonym gmachu, który odtąd nazywany będzie skarbkowskim. Wystawiano „Śluby panieńskie”. Lwowska publiczność znała tę sztukę już od dziewięciu lat, jednak teraz, w tym miejscu, słowa wypowiadane przez aktorów mogły mieć osobiste znaczenie przynajmniej dla trojga spośród 1460 widzów: fundatora teatru hrabiego Stanisława Skarbka, autora komedii, również hrabiego, Aleksandra Fredry i jego żony Zofii.

Nieznana trwoga
Kiedy Aleksander Fredro wrócił do Lwowa Zofia primo voto Jabłonowska już od roku była żoną Skarbka, musieli się więc wtedy poznać skoro, jak pisze Kaczkowski, „w owej epoce Fredrowie, Stanisław Skarbek, […] i kilku synów zamożniejszych rodów, trzymali się razem i byli duszą owoczesnego towarzystwa lwowskiego, które za ich przewodem bawiło się nadzwyczajnie wesoło”. Znając usposobienie Skarbka nie można wykluczyć, że sam gotów byłby przyjąć taki zakład. Wydawało się, że wygrać go nie będzie trudno, bowiem „Skarbek bez granic wolność [żonie] zostawiał”. Fredro jednak przegrał, ale, zdaniem Jabłonowskiego, „jej urok, a może też i posag na inne zaprowadziły go myśli”. Zofia we wspomnieniach wnuczki, Marii z Fredrów Szembekowej, była kobietą „wzrostu wysokiego, ciała białego, oczów dużych, niebieskich, włosów blond, piękniej postaci…”. Zdaniem Marii, prócz urody, jej babka, jako młoda dziewczyna, ujmowała otoczenie także tym, że swobodnie cytowała liczne anegdoty, wdzięcznie deklamowała wiersze, nie stroniąc przy tym od satyrycznych, a nawet umiarkowanie frywolnych. Poza tym pięknie grała na fortepianie i była całkiem zręczną aktorką w salonowym teatrze. I, co być może na Aleksandrze zrobiło największe wrażenie, nie dała się posiąść „do sześciu miesięcy”.

W swojej miłosnej biografii Fredro bywał jak praktyczny Casanova, czarujący Romeo i zrozpaczony Werter. Zakład o cnotę Skarbkowej bez wątpienia obudził w nim tego ostatniego. Fredro podjął grę pod koniec roku 1818, a już w grudniu 1819 pisał do brata o „iskierce miłości, która w płomień tyle razy już wybuchnęła”. Od tej chwili w jego listach pojawiają się arcyromantyczne wyznania: „Miłość niebezpieczna stać się może rozsądkowi, ale razem jest największą rozkoszą w życiu. Cóż może wyrównać temu lubemu marzeniu, że wiecznie będę kochany, że wiecznie kochać będę! Jestem, jestem kochany! Wielkie słowo! Sam sobie je powtarzam, powtarzają mi drogie usta i ledwie śmiem wierzyć mojemu szczęściu. Napawam się rozkoszą, żyję cały w obecności – przeszłość i przyszłość niczym są dla mnie. Obrzydła każda inna uciecha. Przestać kochać, jest rzecz nie do pojęcia; być zapomnianym – nieznaną trwogą”. I chociaż z tych słów jasno wynika, że „z drogich ust” usłyszał zapewnienie o wzajemności, to z miesiąca na miesiąc popadał w mroczny werteryzm. Według brata Maksymiliana na przełomie lat 1819 i 20, w życiu Aleksandra „wszystko czarna spleenu pokryła powłoka”. W kwietniu 1820 roku zwierzał się nawet z myśli o samobójstwie. „Cóż za niewstrzymane pragnienie śmierci opanowało istotę moją – pisze – Nie tyle strudzony podróżny snu pragnie, ile ja godziny rozstania się z życiem. Sam sobie wyjaśnić nie mogę tej ciemnoty, która duszę moją ogarnęła – trudzi mnie, męczy życie. Jedne pociągnienie… da mi odpoczynek”. Zupełnie jak Gustaw, który mówi do Anieli:

…czuć zawsze, że każde szarpnięcie
Echem bolesnym powtarza się skrycie
W drugiej istocie, droższej nam nad życie,
To wszelkich cierpień przechodzi pojęcie!
To przeciw sobie zwraca własną rękę,
By zgasić czucie i wzajemną mękę!

W podobnych nastrojach pogrążała się Zofia. „Złe duchy siostry domyśliwać się zaczęły, że ziarno kiełkuje, – pisał Ludwik Jabłonowski – Umysł jej błąkać się zaczynał. Humor jej swobodny, wesoły, często pusty – ciemniał (już na całe życie), w końcu całkiem do siebie niepodobną się stała”. Ludwik, który za Fredrą nie przepadał, trochę nadgorliwie przedłużył tę depresję, na pewno jednak jej ówczesne życie pogrążało się w ciemniejących barwach. Małżeństwo ze Skarbkiem było coraz jawniejszą fikcją, on spędzał życie we Lwowie lub Wiedniu, ona coraz dłużej pomieszkiwała w rodzinnym Lubieniu. Mimo to seniorka rodu, Marianna Jabłonowska, która nade wszystko ceniła materialne oparcie w przedsiębiorczym zięciu, ani myślała o zachwianiu finansowej idylli. Ostatecznie gotowa była przymknąć oko na romans, ale poważniejsze plany uważała za „niemoralne”. Tymczasem młodzi myśleli o sobie z największą powagą. W 1820 roku, w poetyckim liście do przyjaciela, Dominika Netrebskiego, Fredro pisał, że

…co złe to chciejmy odmienić,
Wierz mi, dalibóg, trzeba nam się żenić.

Nieco później w innym z listów wyjawia odmienione poglądy na życie: „Kręćmy się jak chcemy, błądźmy, igrajmy po tym świecie, zawsze jednak przy końcu znajdziemy przed sobą drogę, którą szli nasi poprzednicy i którą pójdą nasze potomki. Na tej drodze mieszka spokojne pożycie wśród rodziny”.

Nie tu, to tam
W „Ślubach panieńskich” Gustaw prosi Anielę, by dała mu choć „nadzieję nadziei”. Fredro w pierwszych chwilach swojej miłości nie mógł zrobić więcej niż wzdychać jak Gustaw:

Kochać i milczeć! – Przednie! Wyśmienicie!
Milczeć i kochać! – I tak całe życie!

I jak Gustaw się zaklinać:

A wszelkich starań, wszelkich sił dołożę,
Których być zdolną szczera miłość może…

Potrzebował sił na wiele lat, podczas których starali się z Zofią, mimo wszelkich przeszkód, być blisko siebie. Mieli sprzymierzeńców – pomagał im przyjaciel Fredrów i Jabłonowskich, Dominik Netrebski, wiele ułatwiała życzliwa ich uczuciu bratowa Zofii, żona Kazimierza Jabłonowskiego. W 1825 roku najmłodsza siostra Fredry, Cecylia, wyszła za mąż za Leona, innego z braci Jabłonowskich – zakochani zaczęli więc nadzwyczaj często bywać w ich domu. Wciąż jednak nie było widoków na wyprowadzenie ich związku poza ramy wiecznego romansu pod czujnym okiem rodziny. Nudę, marazm i brak perspektyw urozmaicały jedynie wspólne występy w salonowym teatrze lub gra w karty, kiedy mogli szepnąć sobie to i owo, albo wymienić znaczące spojrzenie. Zofia, wygrawszy któregoś wieczora, kazała z miedzianej monety zrobić pierścionek i wygrawerować na nim słowa „Nie tu, to tam”.

Kiedy wydawało się, że przyjdzie im z cierpką pokorą do śmierci powtarzać to zdanie, przyjaciele postanowili odwrócić złą kartę. Według Ludwika Jabłonowskiego intrygę przeprowadziła jego bratowa w czasie, gdy Skarbek, wyjeżdżając do Wiednia, odwiózł żonę do matki. Wówczas „podpalono minę” – wspomina Jabłonowski ujawniają szczegóły pułapki, jaką zastawiono na Skarbka. „Piotrusia, młodziuchna, ale bardzo sprytna i doświadczona pokojówka, wróciwszy od spowiedzi z rozpuszczonymi włosami, zalana łzami, szlochając konwulsyjnie, padła do nóg zdziwionej pani, zeznając, że grzeszyła z panem. Chociaż z jej strony tak wielkim nie było ciężarem na sumieniu, bo blondyneczka lubiała brać na próbę potęgę swoich wdzięków, komedię odegrała po mistrzowsku. Przy wielkim współudziale powierników odbyły się pierwsze rozpacze. Na próżno matka radziła odpędzić grzesznicę i udać przed mężem zupełną nieświadomość tak wielkiej zbrodni, wysłano sztafetę po Izydora Pietruskiego. Przyjaciel Skarbka, a znawca serca kobiecego, po krótkiej rozmowie uznał wszystko za skończone i tegoż dnia jeszcze wyjechał z żałosną wiadomością na spotkanie Skarbka. Z bólem serca, ale widząc także, że z jej charakterem kobieta po tak otwartym wybuchu zdania nie zmieni, zezwolił na wszystko. W parę dni odesłał, co tylko było lub mogło być jej własnością i z największą szlachetnością całą siłą do rozwodu pomagać zaczął”.

W drugiej połowie 1825 roku, a więc sześć lat po tym jak Fredro przegrał zakład o cnotę Zofii Skarbkowej z Jabłonowskich, rozpoczęto przygotowania do jej rozwodu, lecz dramat bynajmniej nie zbliżał się do zakończenia. Sprawa ciągnęła się niemiłosiernie i jeszcze dwa lata później, w lutym 1827 roku, Fredro pomstował pisząc do brata: „Cierpliwości! Rad nierad, mieć ją muszę – być za najcierpliwszego człowieka… Piszemy komedyje, grajmy tragedyje na tym świecie”. Upłynęło jeszcze wiele miesięcy nim „na fundamencie nie ogłoszonych zapowiedzi, w jednym z kościołów należących do [Skarbka] rozwód przeszedł szczęśliwie”. Ten formalny fortel, hojnie opłacony przez bogatego rozwodnika, z wieloletniego dramatu czynił tragifarsę, ale dla Zofii i Aleksandra przyczyny, dla których orzeczono rozwód nie miały większego znaczenia. Niewiele ponad miesiąc od jego ogłoszenia byli już małżeństwem. Wzięli ślub 9 listopada 1828 roku.

Zofia Ludwik Jabłonowski, „Pamiętniki”

Nie nudź płaczem
Od premiery inaugurującej działalność teatru hrabiego Skarbka Fredrowie przeżyli ze sobą jeszcze 34 lata, aż do śmierci Aleksandra w 1876 roku. Znali się ponad 60 lat, z tego 48 byli małżeństwem. Mówiąc, że ich dramatyczny romans trwał osiem – można więc dorzucić: zaledwie! Współczesnym zdarzało się pisać, że przez tych kilka lat bardzo się oboje zmienili, że nigdy nie byli już tacy jak wtedy, zanim się w sobie zakochali. Cóż, być może, ale jacy właściwie mieliby pozostać? Czy Zofia miałaby w szczęśliwym związku przypominać tę dziewczynę, wydaną niemal jako dziecko za największego bogacza, ale i największego dziwaka zarazem? A może Aleksander miał pozostać tym nienasyconym ułanem, który nocami łupił alkowy, by za dnia spisywać swe doświadczenia w obscenicznych arcydziełkach, rozchwytywanych zresztą przez cały Lwów?

Pisząc o ułańskim pokoleniu Fredry Zygmunt Kaczkowski powiadał, że „około 1825 roku ta młodzież zaczęła się uspokajać, wielu z nich się pożeniło, a wszyscy się mniej więcej ustatkowali i zajęli administracją swoich majątków, w czym okazali się ludźmi porządku, ładu, a nawet takiej zręczności, jakiej się po nich nie można było spodziewać.” Dotyczyło to także Fredry, z tą jednak różnicą, że jemu, by to osiągnąć, nie wystarczyła stałość i żarliwość uczuć. Kiedy zakochał się w Zofii duża część rodziny Jabłonowskich uważała, że „matrymonialna wartość” adoratora jest raczej mizerna. Owszem, znane były jego wojenne splendory i rosnąca literacka sława. Cóż to jednak za majątek zważywszy, że piórem co prawda władał zręcznie, ale sięgał po nie przede wszystkim dla „spisywania sprośności”. O Skarbku także mawiano na ogół źle, był to jednak hrabia, którego ród gorliwi heraldycy gotowi byli wywodzić z czasów piastowskich. Pieniądze robił w sposób szalony, budząc sensacje i plotki, były to jednak pieniądze ogromne. Kalkulacja „starej Jabłonowskiej” była niepodważalna.

Zatem Fredro w swoim romantycznym uniesieniu musiał liczyć na jakiś praktyczny zbieg okoliczności. Zwolna zarzucał pisanie obscenów, a w każdym razie rzadziej je podpisywał. W czasie kiedy „trawiły go rozpacz i splin” napisał aż 15 doskonałych komedii, na dobre wychodząc z roli „zamtuzowego wierszopisa”. Poza tym w 1822 roku rodzina Fredrów otrzymała tytuł hrabiowski, dwa lata później Aleksander objął dobrze zarządzany majątek w Beńkowej Wiszni, na którym sam też dobrze gospodarował. Kiedy więc jeden z Jabłonowskich poślubił dopiero co nobilitowaną hrabiankę Fredrównę, Aleksander i Zofia mogli liczyć, że matka w końcu ulegnie. I tak się stało, kto wie, czy to nie z jej wyrachowania rozwodową intrygę poprowadzono tak, żeby winą obarczyć niewiernego Skarbka.

W drugim akcie „Ślubów” Gustaw z wielkim przekonaniem mówi do Anieli o „miłości najczystszej, jaką niebo dało, [która] z życiem trwać będzie, z życiem tylko zgaśnie.” Aleksander Fredro, czując to samo, w świecie, w którym przyszło mu żyć, musiał być zarazem Werterem i bankierem. Musiał odkryć w sobie owego wrażliwego cynika, jakim jest Gustaw radzący Albinowi:

…nie nudź płaczem i żałobą,
A zwyciężysz jak mężczyzna.

I możemy mu wierzyć, bo, jak powiada Boy, „za Gustawa […] ręczy nam sam Fredro, a ręczy własną swą osobą, ręczy prawdą swojej miłości, która miała przetrwać wszystkie próby i miała dlań być przez pół wieku niemal całą poezją jego życia.”

Fredro, w młodości pełnokrwisty ułan księcia Pepi, w wieku dojrzałym stał się jednym z najprzykładniejszych mężów w polskiej literaturze. Kaczkowski, który bywał częstym gościem w jego domu, pisał, że „nie widział w życiu lepszego męża i troskliwszego ojca od niego”. Kiedy umarł, Zofia w swoich notatkach napisała, że, choć należał do aniołów, „był kochającym mężem, najlepszym rodziny ojcem, dobrym pobłażającym panem”.

Obserwując życie, pisywał doskonałe komedie. Melodramatu, który życie napisało dla niego, nie przelał na papier. Przeciwnie, wraz z Zofią zadbali, by nie zrobił tego nikt inny. Jedną z ostatnich scen tej historii znamy z opowieści wnuczki, Marii z Fredrów Szembekowej: „Przyszedłszy pewnego wieczoru do pokoju babki ujrzałam dwa krzesła stojące przed piecem, w którym wśród stosów popiołu tliły się jeszcze szczątki papierów. Babka, jak zwykle o tej godzinie leżąca już w łóżku, wydawała się smutna – dziadek milczący i głęboko zamyślony siedział obok niej w fotelu. Musiało tu zajść coś niezwykłego – pomyślałam sobie – ale co takiego? Mój brat szepnął mi do ucha, że dziadostwo przez cały wieczór palili swoją przed i poślubną korespondencję. A przed spaleniem po raz ostatni odczytując listy, płakali nad nimi oboje”.

Człowiek żyjący w zbiorowej pamięci jako mistrz uśmiechu, którym dzielił się szczodrze z widownią, był do końca życia niezłomnie zakochany w swej Zofii. Pozostał dla niej kochankiem zdolnym do wzruszeń i łez, ale łzami z nikim, poza nią, nie chciał się dzielić.

Sławomir Gowin
Tekst ukazał się w nr 11 (183) 14–27 czerwca 2013

Fredro i łzy. Część 1

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X