Drohobycz. Galicyjska Pensylwania

Drohobycz. Galicyjska Pensylwania

Poniższy tekst stanowi fragment dzieła Martina Pollacka, austriackiego dziennikarza i pisarza.

Książka „Po Galicji. O chasydach, Hucułach, Polakach i Rusinach. Imaginacyjna podróż po Galicji Wschodniej i Bukowinie, czyli wyprawa w świat, którego nie ma” ukazała się w przekładzie Andrzeja Karpackiego nakładem wydawnictwa BORUSSIA w roku 2000. Autor odkrywa nieistniejący świat wielokulturowej Galicji dla siebie i dla nas, korzystając z wytrawnych przewodników. Są nimi świadkowie tamtej epoki – głównie pisarze żydowscy, polscy, ukraińscy, austriaccy i niemieccy, urodzeni w tej części monarchii habsburskiej.

Borysław, 1900

Za Samborem kolej transwersalna opuszczała dolinę Dniestru i jechała na południowy wschód wzdłuż zalesionych zboczy przedgórza karpackiego, aż po dobrej godzinie jazdy z prawej strony wyłaniały się dymiące kominy potężnego, cylindrycznego zbiornika rafinerii w Drohobyczu. Przed odkryciem bogatych złóż ropy i wosku ziemnego na polach leżących na południe od górskich wsi rusińskich Borysławia i Tustanowic Drohobycz był zapyziałym, sennym miasteczkiem jak wiele innych na wschodniogalicyjskiej prowincji; nie miał wiele do pokazania podróżnym: na przedmieściu Zawieża greckokatolicką świątynię św. Jerzego, drewnianą budowlę w stylu bizantyńskim z trzema ciasno rozmieszczonymi kopułami, gotycki kościół farny, barokowy klasztor bazylianów i prostokątny rynek ze skromnymi, jednopiętrowymi budynkami, który każdej wiosny zmieniał się w nieprzebytą kałużę żółtego błota. Dwie rzeczy różniły Drohobycz od podobnych miasteczek regionu: na polach okalających go wsi dojrzewały najsmaczniejsze cebule w Galicji, co przyniosło mu miano stolicy galicyjskich „cebularzy”. A na gościńcu z Drohobycza do Tustanowic grasował podobno wampir, którego plugawy żywot opiewały w piosenkach dzieci podczas wszystkich odpustów w Galicji i Bukowinie. Wampirem był Żyd Selman.

Selman Wolfowicz to postać historyczna: żył około 1750 roku i był bogatym żydowskim obywatelem Drohobycza. Wszelako większość przypisywanych mu niecnych uczynków należała raczej do legendy. Selman miał pod kontrolą wszystkie dochody miasta i przyległych wsi, nawet rusińskich świątyń. Trzymał klucze do kościołów, tabernakulów, chrzcielnic, dzwonnic i kazał sobie za wszystko płacić: za msze, chrzty, śluby i pogrzeby. W końcu stał się tak arogancki i żądny władzy, że obywatele zbuntowali się przeciw niemu, wygnali go z miasta, a kiedy potajemnie wrócił, skazali go na śmierć. Aby uniknąć stryczka, Selman Wolfowicz przyjął jakoby wiarę chrześcijańską i wstąpił do klasztoru bazylianów w Drohobyczu. Jednak po śmierci Selmana jego duch nie zaznał spokoju, błąkał się, a po nocach wracał do miejsca swojej niesławnej działalności, do świątyni rusińskiej, gdzie niszczył sprzęty oraz konfesjonały i wyczyniał różne bezeceństwa. Aby położyć temu kres, obywatele wykopali zwłoki Selmana, odcięli im głowę, a tułów zatopili w bagnie przy drodze do Tustanowic. Tam właśnie Żyd Selman miał czyhać potem na bogobojnych wędrowców jako wampir.

Borysław, 1905

Wraz ze skokowym rozwojem przemysłu naftowego w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, wraz z budową rafinerii, naftociągów i fabryk, cebule i Selman rychło popadli w zapomnienie; życie w Drohobyczu zmieniało się błyskawicznie. Z pogrążonego niegdyś w kontemplacji miasteczka okręgowego zrobiło się pełne krzątaniny centrum z najwydajniejszymi w prowincji koronnej, Galicji, polami naftowymi, które sprawiły, że region otrzymał nazwę „galicyjskiej Pensylwanii” bądź „Kalifornii”. Ropa przyciągała przedsiębiorców, kupców oraz spekulantów ze wszystkich zakątków kraju.

Chłopi rusińscy z okolic Drohobycza z dawien dawna zbierali ropę naftową, która samoistnie gromadziła się w różnych zagłębieniach na ich łąkach, napełniali nią małe, własnoręcznie wykonane z drewna naczynia i sprzedawali na targu w Drohobyczu. Rzadka kipiączka, produkt naturalny, była poszukiwana jako środek do nasączania artykułów skórzanych, zaś gęsta ropa – jako smar do wozów. Obie te cuchnące substancje zalecali interesowni znachorzy jako czyniące cuda środki lecznicze. Rusini znali też prostą metodę na otrzymanie z kipiączki bardziej cenionej ropy: kopali doły nad brzegiem rzeki, wypełniali je wodą, po czym lali na powierzchnię oleisty surowiec. Następnie smagali go wierzbowymi witkami tak długo, aż gęstniał. Około 1310 roku dwaj kupcy założyli w Drohobyczu zakład, w którym uzyskiwano płynną ropę naftową: w wyniku destylacji produktu naturalnego otrzymywano „olej świecący”, czego w owym czasie nie robiono nigdzie na świecie. Rzecz wydawała się tak obiecująca, że w 1817 roku praski magistrat zamówił trzysta cetnarów oleju z Drohobycza, aby oświetlać nim ulice miasta. Dwaj drohobyccy fabrykanci otwarli niemal wrota do nowej ery – przyczyną ich niepowodzenia były fatalne w Galicji szlaki komunikacyjne, które uniemożliwiły regularne dostawy. Przedsiębiorstwo uległo rozwiązaniu.

Galicyjska ropa popadła w zapomnienie i dopiero pewien pomysłowy aptekarz ze Lwowa, Ignacy Łukasiewicz w 1852 roku wynalazł metodę uzyskiwania nafty z ropy; skonstruował też pierwszą lampę naftową i zbudował rafinerię w Charkówce. W 1853 roku szpital krajowy we Lwowie wprowadził na próbę oświetlenie naftowe – pierwsze w Austro-Węgrzech – a trzy lata później także wiedeńczycy mogli rozkoszować się dobrodziejstwem z galicyjskich gór: wiedeński Dworzec Północny jako pierwsza instytucja publiczna został oświetlony naftą (ta właśnie nazwa się przyjęła) z Drohobycza. Narodziny przemysłu naftowego w Drohobyczu stały się faktem.

Ropa naftowa i wosk ziemny, czyli ozokeryt – ciemna, plastyczna masa, która powstaje przez oksydację ropy w warstwach blisko powierzchni ziemi i od lat sześćdziesiątych jest stosowana do wytwarzania parafiny, pozostawały w domenie własności ziemskiej, a zatem nie podlegały rygorom austriackiego ustawodawstwa górniczego. Nic więc nie krępowało ducha spekulacji i górniczych poszukiwań. Pierwsi przedsiębiorcy wnosili tylko niewielki kapitał albo nie wnosili go wcale, ziemia była tania, a siła robocza niemal nic nie kosztowała: kupowano lub dzierżawiono od nieświadomych chłopów rusińskich parcele wielkości 10 lub 12 metrów kwadratowych, na których stawiano szyb obok szybu.

Mimo to poszukiwania przerastały często możliwości potencjalnych szczęściarzy: powstawały więc całe konsorcja dla eksploatacji nawet pojedynczego szybu czy „zdroju naftowego”, jak nazywano wykopywane na chybił trafił doły. Następnie taki czy inny drobny przedsiębiorca sprzedawał lub oddawał w dzierżawę swoją część, często za udział w wydobyciu liczony w procentach brutto: stąd termin „bruttowcy” na określenie takich cichych udziałowców. W ten sposób dochodziło do niesłychanego rozdrobnienia własności ziemskiej, co znów pociągało za sobą niezliczone procesy i dawało chleb całym tłumom adwokatów i skrybów. (Drohobycz, który w 1914 roku liczył 38 tysięcy mieszkańców, miał największy w Austrii sąd okręgowy z trzydziestoma urzędnikami sądowymi). W 1871 roku w samej tylko małej gminie Borysław żyło 1200 przedsiębiorców, którzy eksploatowali 3500 szybów; liczba współudziałowców i „bruttowców” była zawrotna.

Towarzystwa wydobywcze o dźwięcznych nazwach wyrastały jak grzyby po deszczu, dziesiątki razy zmieniały właścicieli i znikały równie szybko, jak się pojawiły, bądź też były wchłaniane przez wielkie kompanie, takie jak Galizische Karpathen-Petroleum-AG. L. Gartenberg, Israel Liebermann, J. B. Wagmann & Co, zwana potocznie „żydowskim bankiem”, Compagnie Commerciale Francaise i inne – firmy, które zaszczepiły w Karpatach trzeźwy komercjalizm oraz nowoczesne metody produkcyjne i eksportowały galicyjską naftę na cały świat (na przełomie wieków Galicja zajmowała czwarte miejsce w światowym przemyśle naftowym, za Stanami Zjednoczonymi, Rosją i Holenderskimi Indiami).

Niektóre „zdroje naftowe” czy szyby do wydobywania wosku ziemnego dosłownie w ciągu jednej nocy czyniły ich właściciela milionerem. Na ulicy Samborskiej, tym drohobyckim bulwarze, można było podziwiać wille królów naftowych: zdobne w marmurowe schody, wodotryski i kunsztownie gięte kraty. Robotnicy mieszkali stłoczeni w parterowych chałupach na przedmieściach Zadwórna i Łan, na obszarze dawnego getta, a przy Stryjskiej, która wiodła od rynku w centrum miasta do dworca, powyrastały na kocich łbach tanie knajpy i podejrzane lokale, które były prawdziwą solą w oku rodowitych drohobyczan. Zaiste, miasto zawdzięczało ropie naftowej nie tylko szczęście.

Chodnikami przy rynku drohobyckim pałętają się tragarze, od stóp do głów upaćkani naftą albo obsypani mąką, i ocierają się o przechodniów, paskudząc ich ubrania. Gdzie indziej tacy ludzie mają swoje wyznaczone stoiska i nie wolno im korzystać z chodników. Mieszkańcy ulicy Stryjskiej nocami z piątku na sobotę są regularnie niepokojeni przez hałaśliwe duchy, które z całą jawnością odprawiają swoje orgie i to w taki sposób, że istotnie trzeba zatykać sobie uszy watą.
U wylotu ulicy św. Bartłomieja w Drohobyczu, w domu vis-a-vis posiadłości pana Żurawczaka, codziennie do późna w nocy odprawia się orgie, czemu towarzyszą dziewczęce pienia i akompaniament klarnetu czy fletu, w który dmucha najwyraźniej jakiś wielbiciel tych nimf. Wydaje się, że urządzono tam dom publiczny […], należałoby życzyć sobie, aby kiedyś do tej jaskini rozpusty zajrzała policja.
(Notatki z „Tygodnika Samborsko-Drohobyckiego”, 1900)

Drohobycz był głównym miastem „galicyjskiej Pensylwanii”, ale w oddalonej o dwanaście kilometrów na południe górskiej wsi Borysław, gdzie odkryto złoża ropy i wosku ziemnego, znajdowało się „galicyjskie piekło”. Lokalna kolejka do Borysławia jechała stale pod górę doliną Tyśmienicy, mijała ciemne drewniane rusztowania wież wiertniczych, mniejsze i większe rafinerie, czekające na bocznicach wagony-cysterny i żelazne pojemniki na ropę na końcu plątaniny rur. W powietrzu wisiała ciężka woń nafty i parafiny. Gdyby nie bezładnie rozrzucone wieże wiertnicze, które wyrastały ze zboczy aż po linię lasu, gdyby nie połyskujące matowo kałuże ropy na zdeptanych łąkach i podmokłych drogach, można by śmiało uznać Borysław i sąsiednie Tustanowice za osiedla poszukiwaczy złota na amerykańskim Zachodzie.

Pierwsze wieże wiertnicze w Karpatach pojawiły się w połowie lat osiemdziesiątych, kiedy amerykańscy inżynierowie sprowadzili do Galicji z powodzeniem wypróbowany na polach naftowych Pensylwanii „kanadyjski odwiert świdrowy”. Technicy z „nowego świata” musieli zrobić wielkie oczy, kiedy pokazano im „pola naftowe” Borysławia i Tustanowic. Mieli przed sobą krajobraz księżycowy. Poszukiwacze ropy wpuścili w ziemię pionowe, często oddalone od siebie zaledwie o kilka kroków szyby, o głębokości dochodzącej do 150 metrów. Tam na spodzie gromadziła się ropa, którą następnie wyciągano jak ze studni: kubłami spuszczanymi w dół na linie, za pomocą drewnianego kołowrotka. Najważniejszego (oprócz samej ropy) surowca potrzebnego w tym wydobyciu dostarczały początkowo wierzby, które tysiącami rosły u bagnistych brzegów Trudnicy, Baru i Tyśmienicy: ściany wykopanych w piaskowcu szybów miały oszalowanie z wikliny; kołowrót składał się z dwóch rozwidlonych pni osadzonych obok szybu i trzeciego cieńszego, który, leżąc na nich, spełniał rolę wału; także liny i pałąki drewnianych kubłów pleciono z witek wierzbowych.

Całkiem podobnie wyglądały kopalnie wosku ziemnego, z jedną istotną różnicą: tu „rębacz”, z jedną nogą w kuble, był spuszczany na dół, gdzie wydrapywał wosk ze szczelin podłoża. Początkowo nie było lamp bezpieczeństwa ani wentylatorów, mimo że każdy szyb wypełniały gazy wybuchowe i katastrofy nie należały do rzadkości. Inspektorzy górniczy, których w końcu angażowano, by wprowadzili choćby najprymitywniejsze przepisy bezpieczeństwa, spotykali się z tak otwartą wrogością właścicieli szybów, że tylko pod osłoną policji ważyli się doglądać porządku w zakładach.

Robotnicy byli traktowani jako siła niewolnicza. Do 1900 roku werbowano ich codziennie i po szychcie wypłacano dniówkę; książeczki pracy były nieznane, co pozwalało przedsiębiorcom z łatwością tuszować wypadki śmiertelne. Po prostu kazali wrzucać zwłoki nieszczęśników do któregoś z licznych nieczynnych, ale stojących otworem szybów, a następnie przysypywać je gruzem z hałd. Albo też wynoszono trupa na pobliską łąkę, gdzie być może jakaś dobra dusza znajdowała go i grzebała. Ponieważ tylko bardzo nieliczni robotnicy mieli świadectwa tożsamości, zazwyczaj układano nieżyjących na wozie i dopóty wożono po okolicy, dopóki nie znalazł się ktoś, kto ich zidentyfikował.

W pierwszych latach produkcja dzienna w wysokości 40-50 kilogramów ropy uchodziła za „wyśmienitą” – dawała już okrągły zysk. Dzięki kanadyjskiej metodzie odwiertu zaczęto wydobywać większe ilości surowca, często nawet przekraczające pojemność skromnych zbiorników. Nadwyżka płynęła po prostu na łąki i pola, toteż nierzadko dochodziło – przez nieostrożność albo od uderzenia pioruna – do katastrofalnych pożarów; w 1908 roku złoże Oil City w Tustanowicach przez cztery miesiące stało w płomieniach; słup dymu widać było z odległości wielu kilometrów. Robotnicy i robotnice to przeważnie Żydzi. Wśród 9000 robotników Borysławia jest ich grubo ponad sześć tysięcy: mężczyzn, dziewcząt i dzieci, dzieci w roli robotników. Niektórzy mieszkają w pobliskim Drohobyczu, skąd dojeżdżają w poniedziałek rano, aby już w czwartkową noc wracać, inni osiedli we wsi Dzwiniacz, reszta w samym Borysławiu, gdzie wszyscy oni pracują przez cały dzień, a po części też w nocy. Borysław, jak żadne inne miejsce na świecie, jest klasycznym siedliskiem żydowskich robotników wielkoprzemysłowych. Ich najbardziej typowy przedstawiciel to ów stary, zgięty w pół Żyd, który od trzydziestu pięciu lat w jednym i tym samym miejscu kręci korbą przez dwanaście godzin dziennie – za dniówkę w wysokości 48 grajcarów, po odciągnięciu dwóch grajcarów na kasę bracką. Tysiące żydowskich robotników wielkoprzemysłowych są też zapewne w Anglii i Ameryce, ale nigdzie płaca za pracę tak ciężką, tak szkodliwą dla zdrowia, wręcz niebezpieczną dla życia nie jest równie niska, nigdzie zatem poziom ich życia nie jest tak żałosny. Nigdzie, nigdzie cała gałąź produkcji nie nosi takiego piętna mozolnej pracy rąk żydowskich jak tu, w Borysławiu. Jeśli chodzi o rodzaj budownictwa w tej mieścinie, to różni się on od szablonowej formy galicyjskich wsi i miasteczek. Jeśli nie liczyć dwóch murowanych domków (propinacji i szkoły barona Hirscha), znajdujemy tutaj tylko budynki drewniane. Tu stoi kilka obok siebie, tam znów są rozrzucone, jedne wznoszą się na niewysokim wzgórzu, inne w wyniku obsunięć ziemi już zapadły się poniżej poziomu ulicy. Nigdzie nie ma bruku, wszystkie ulice pokrywa jednakowe o każdej porze roku i przy każdej pogodzie żółte, grząskawe błoto – tak wygląda uliczne tło. Właściwy obraz ulicy jest nadzwyczaj ożywiony. Żydzi robią tu interesy i wystawiają towary na sprzedaż, oferują mijającym ich współziomkom i bezrobotnym, którzy włóczą się bez celu i planu, swoje towary łokciowe, wyroby z gliny, coś do jedzenia. Tych włóczęgów spotykamy dość często, kiedy przechodzimy wąską kładką, która zastępuje tu chodnik, a właściwie z ich powodu nie możemy nią przejść, bo czują się na ulicy tak swobodnie, jakby byli u siebie w domu.
(Saul Raphael Landau, Unter jiidischen Proletariern. Borysław [Wśród żydowskich proletariuszy])

Gdy staniesz na pagórku, znajdującym się w samym środku Borysławia, a zwanym „cesarskim” – stąd bowiem cesarz Franciszek Józef I w r. 1880 oglądał tę miejscowość – zdaje ci się, że masz u swoich stóp olbrzymie obozowisko, w którem zamiast płóciennych, rozbito drewniane namioty. Ostre dachy, pokryte deskami, znajdują się tak blisko jedne drugich, że gdybyś w któremkolwiek miejscu rzucił płonącą zapałkę, większa połowa Borysławia musiałaby pójść z dymem. Wśród tych domostw widać gdzieniegdzie wysokie kominy blaszane, z których od rana do nocy czarny dym bucha. W tych punktach stoją lokomobile, wydobywające wodę z szybów naftowych. We wschodniej części Borysławia rozsiadł się duży zakład towarzystwa francuskiego, a na zachodzie stoją zakłady Liebermana, żyda drohobyckiego, który lat temu kilkanaście przyszedł tu pieszo, a dziś jest najbogatszym przedsiębiorcą […].
Ludność, którą się w miasteczku spotyka, jest na wskroś żydowska. Gdziekolwiek spojrzysz, widzisz całe tłumy czarne, brudne, charczące, dla których zysk jest celem życia, wyzysk najprzyjemniejszym zajęciem, a okrągły milion szczytem szczęścia. Ludności chrześcijańskiej na próżno byś tu szukał. Ona cała pracuje pod ziemią. Żydzi, nawet najbiedniejsi, rzadko kiedy spuszczają się do kopalni. gdzie pełnią rolę dozorców, stróżów, wiertników, kontrolerów i kasjerów.
(Józef Rogosz, „W piekle galicyjskim”)

W swoich książkach Józef Rogosz (1844-1896) krytykował drobną polską szlachtę, która – słaba i wykorzeniona – wydawała swoje dobra i majątki na pastwę obcego, częstokroć żydowskiego kapitału handlowego i przemysłowego. Ten kapitał zagnieżdżał się w galicyjskiej gospodarce; protagonistami postępu technicznego i gorączkowego komercjalizmu byli dla Rogosza właśnie Żydzi: kosmopolityczne typy, szachraje i spekulanci, których społeczeństwo polskie zawsze uważało za obcych – za „naród w narodzie”, jak wyrażali się ówcześni publicyści. Kilka lat przed śmiercią Rogosz założył w Krakowie gazetę codzienną o jawnie antysemickim programie.

Artur Gruszecki (1853-1929) uchodzi za przedstawiciela polskiego naturalizmu; wzorował się na Emilu Zoli i Hipolicie Taineim, odkrywając dla polskiej literatury warstwy społeczne i ludzi, którzy przedtem pojawiali się co najwyżej jako ledwie zarysowane postaci poboczne: hutników i górników, kaszubskich rybaków, kolejarzy oraz jak w powieści „Dla miliona” żydowskich baronów nafty i wosku ziemnego. Gruszecki spędził całe tygodnie w Borysławiu i Drohobyczu, gdzie drobiazgowo studiował środowisko regionu naftowego, ale dokumentarna kronika gorączki naftowej w żadnym miejscu nie dorównuje dziełom francuskich mistrzów; wszystkim książkom Gruszeckiego przyświecał w istocie jeden cel: „U nas w Polsce wszystko musi służyć obronie narodu zagrożonego zniszczeniem; literatura i sztuka, przemysł i handel, nauka i rolnictwo – wszystko to są przyczółki w naszej walce o byt”.

Polacy w Drohobyczu odczuwali zrozumiałą potrzebę zajęcia szczególnie wielu przyczółków, tu bowiem pozostawali na przełomie wieków w wyraźnej mniejszości: najsilniejszą grupę ludnościową stanowili Żydzi, spośród których większość przy spisie ludności podawała niemiecki jako swój język mówiony, niejako w zastępstwie jidysz. Drugą grupą byli Rusini, a dopiero trzecią Polacy. W biurach starostwa, gabinetach szefostwa c.k. fabryki oleju mineralnego mówiło się wprawdzie po polsku, ale na ulicach Drohobycza, na rynku i przy eleganckiej ulicy Samborskiej buzowała zacięta wojenka między językami i wyznaniami, które na obrzeżach zlały się ze sobą, tworząc osobliwą mieszaninę kultur. Ślady tych zmagań odnalazłem na pożółkłych stronicach „Tygodnika Samborsko-Drohobyckiego”, którego straszliwie zakurzone zszywki kartkowałem w wiedeńskiej Bibliotece Narodowej.

Martin Pollack

Info: Martin Pollack urodził się w 1944 roku w Bad Hall w Górnej Austrii. Tłumacz, eseista, publicysta. Studiował literaturę słowiańską i historię Europy Wschodniej w Wiedniu i Warszawie. Do 1998 roku pracował jako redaktor i korespondent czasopisma „Der Spiegel”, obecnie pisze i tłumaczy (przełożył m.in. na niemiecki wszystkie książki Ryszarda Kapuścińskiego). Polskim czytelnikom oprócz wyżej wymienionej znane są książki: „Ojcobójca. Przypadek Filipa Halsmanna” (Wołowiec 2005) oraz „Śmierć w bunkrze. Opowieść o moim ojcu” (Wołowiec 2006). Za tą ostatnią 3 grudnia br. otrzymał Nagrodę Literacką Europy Środkowej ANGELUS. To była druga edycja tej przyznawanej we Wrocławiu nagrody. W ubiegłym roku nagrodę „Angelus” otrzymał ukraiński pisarz ze Stanisławowa Jurij Andruchowycz.

Tekst ukazał się w nr 9-10 (51-52) 24 grudnia 2007

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X