Ciekawość, której nie da się zaspokoić

Wszystko zaczęło się bardzo niewinnie od fascynacji i zwykłej, ludzkiej ciekawości.

Ciekawości, dlaczego tereny tak głęboko zakorzenione w kulturze i historii Polski, dziś znajdują się poza jej granicami. Ciekawości, jak to możliwe, że wbrew wszystkim wiekowym animozjom, różnicom językowym czy religijnym, kilka pozornie podobnych, a przy tym tak różnych od siebie narodów potrafiło w zgodzie zamieszkiwać te tereny, tworząc komitywę, która przekładała się na ciekawą mozaikę wyjątkowych tradycji i obyczajów. Ciekawość, której nie mogłem w żaden sposób zaspokoić, dopóki nie przekroczyłem wschodniej granicy i sam na własnej skórze nie poczułem wyjątkowej i niepowtarzalnej atmosfery Lwowa.

Było to prawie 4 lata temu. Już wtedy, wysiadając z autobusu obok kościoła św. Antoniego, wiedziałem, że to nie pierwsza moja przygoda z tym miastem. Już wtedy, przy pierwszej wizycie, we Lwowie nie czułem się obco. Możliwe, powodem był fakt, że do tej wizyty byłem gruntownie przygotowany. Setki artykułów (zarówno naukowych, jak publicystycznych), parę książek i tysiące zdjęć z przedwojennego Lwowa sprawiły, że czułem się jakbym był w tym miejscu od zawsze. Uczucie to mieszało się z wrażeniem, że czas tutaj, we Lwowie stanął w miejscu. Chyba właśnie to sprawiło, że zakochałem się w tym mieście.

We Lwowie interesowało mnie wszystko. Od pięknej starówki, przez którą prowadził mnie intensywny zapach kawy, o którym do tej pory czytałem w książkach, po odrapane, pamiętające czasy polskiej administracji, kamienice. Od Cmentarza Łyczakowskiego, po żółte „marszrutki”, jeżdżące ulicami miasta. Setki turystów z Polski, których zachowanie często pozostawia wiele do życzenia, sprawia, że tak jak kiedyś, praktycznie w każdym miejscu we Lwowie język polski miesza się z ukraińskim.

Wychowałem się w Polsce od urodzenia. Z tego, co wiem, moi przodkowie nie mają żadnych konotacji ze wschodnimi ziemiami II Rzeczpospolitej. Mimo to, jakaś dziwna siła zawsze ciągnęła mnie na wschód, a konkretnie na Ukrainę. Spędziłem tam całe ostatnie wakacje, podróżując między obwodem iwanofrankiwskim, lwowskim i wołyńskim. Mieszkałem w małych wioskach, których przecież tak pełno jest również tu, w Polsce. Mimo to nigdy nie pomyślałem o tym, żeby zapuścić się w takie miejsca w swojej Ojczyźnie,.

Obraz Ukrainy w świadomości Polaków podlega, mówiąc najprościej, bardzo wielu stereotypom. To samo dotyczy Ukraińców i ich stosunku do nas, Polaków. Mówiąc znajomym o swojej kolejnej podróży na wschód i widząc ich reakcję, czuję się, jakbym wybierał się co najmniej na safari z kijem w ręku. Ukraina wcale nie jest taka straszna, jak może się wydawać. Nie jest straszna, choć realia często są absurdalne. Przejazd traktowanymi prześmiewczo przez Polaków marszrutkami nie jest ekstremalnym wyzwaniem, ale raczej przygodą, z której zawsze rodzi się jakaś anegdota, warta opowiedzenia w gronie znajomych. To samo dotyczy stosunków z Ukraińcami. Ludzie są po prostu ludźmi, i w każdym, nawet wyidealizowanym jak nasz narodzie, znajdą się tacy, od których warto trzymać się z dala. Ludzie stąd najczęściej podchodzą do nas z ciekawością i patrzą jak na starszego brata, który mieszka po tamtej, wymarzonej, europejskiej stronie.

Tak – jeżdżę z własnej woli na Ukrainę. Na tę Ukrainę, z której każdy ucieka. Ucieka do miejsca, w którym ja miałem okazję się urodzić. Ta sama Ukraina, która wśród ludzi budzi frustrację, u mnie wzbudza ciekawość, której nie da się zaspokoić.

Sławomir Kowalski
Tekst ukazał się w nr 2 (270) 31 stycznia – 13 lutego 2017

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X