Refleksje z podróży zawodowego wagabundy chwilowo niezatrudnionego Kopia obrazu MB Poczajowskiej w nowej świątyni pw. Przemienienia Pańskiego (Fot. zz.te.ua)

Refleksje z podróży zawodowego wagabundy chwilowo niezatrudnionego

Podzielę się z Państwem relacjami z dwóch podróży odbytych przeze mnie na przełomie lipca i sierpnia niespokojnego roku pańskiego 2014.

Nie będzie to opowieść spójna. Będą to relacje i obserwacje człowieka, który poprzednie kilkanaście lat w sezonie turystycznym dosłownie mieszkał na kółkach, a w domu bywał bardzo rzadkim gościem.

Miałam zaplanowany już prawie cały sezon. Turyści zaczęli wykruszać się i rezygnować w marcu, a do końca kwietnia wiadomo już było, że w tym roku nie mam ani jednego turysty do oprowadzania i żadnego wyjazdu. Trzeba było nagle się zastanowić, czym będę zarabiać na życie. Kiedy załamuje się uporządkowany tryb życia, człowiek stara się czymś zająć – porządkuje przestrzeń wokół siebie, przypomina sobie wcześniejsze zawody i umiejętności, zastanawia się nad zdobyciem nowych. Aż tu nagle zgłosiło się kilku przyjaciół, którzy nie bacząc na nic, zdecydowali się przyjechać i prosili towarzyszyć im w krótkiej podróży. Wyjechaliśmy na jeden dzień.

Olesko
Pustawa trasa Lwów-Kijów, upał. W poprzednich latach na trasach w wielu miejscach były zainstalowane wagi dla TIR-ów, dziś już ich nie ma, zostały zlikwidowane, ale samochody ciężarowe sennie czekają na godzinę, kiedy będą mogły wyruszyć w dalszą podróż. Kto miał okazję bywać na zamku w Olesku w poprzednich latach, pamięta pewnie ten dziki pęd po salach, te wyścigi grup wycieczkowych z przewodnikami na czele, kiedy trzeba było walczyć o czas i kolejkę. Tym razem do zamku weszliśmy tak, jakbyśmy mieli przed sobą wieczność. Mogłam sobie pozwolić na długie opowieści i dygresje. Po raz pierwszy nikt z obsługi mnie nie popędzał, żadna grupa nie deptała nam po piętach. Kiedy wychodziliśmy, dojechały dwa autobusy z grupami ukraińskimi, ale te grupy też wyglądały jak okaz spokoju i uprzejmości.

Kopia obrazu MB Poczajowskiej w nowej świątyni pw. Przemienienia Pańskiego (Fot. zz.te.ua)

Poczajów
Przyznam się szczerze, że Poczajowa się bałam. Zastanawiałam się jak nas potraktują w tym centrum prawosławia patriarchatu moskiewskiego, gdzie nawet w okresie międzywojnia nabożeństwa odprawiano według czasu moskiewskiego, a katolików nie lubią nawet w czasach pokoju. Ale o dziwo! Nikt nie próbował nas nawracać, nikt nawet nie zwracał na nas uwagi. Byliśmy tam dzień po uroczystościach wspomnienia ikony Matki Bożej Poczajowskiej, przypadający na 5 sierpnia. Jeszcze nie wszyscy pielgrzymi odjechali. Na terenie Ławry stało nawet kilka namiotów. Wszędzie trwało porządkowanie i czyszczenie poświąteczne. Obeszliśmy wszystkie możliwe cerkwie, wstąpiliśmy też do konsekrowanego przed rokiem nowego soboru Przemienienia Pańskiego. Aby tam wejść, trzeba dosłownie zejść: pokonać kilka stopni na dół. Podwoje dość niskie i bardzo szerokie. Prace dekoracyjne postępują. Jest już olbrzymich rozmiarów ikonostas z białego drewna, ale jeszcze niewykończony. Podnoszę głowę i przysiadam z wrażenia – zajmujący całą przestrzeń ogromnej kopuły Chrystus Pantokrator pochyla się nade mną, zbliża się jak gdyby oddzielając się od sklepienia. Kolory nie są krzyczące, a złocenie akantów filigranowe. Szczególną uwagę przyciąga dyskretny witraż przedstawiający św. Michała Archanioła od strony południowej.

W drugą podróż wyruszyłam już sama, na tereny, z którymi łączą mnie więzy rodzinne. Tereny te nazwano pięknie Niziną Czarnomorską. Cel podróży był radosny – jechałam na wesele jednej z najbliższych mi osób. Ale nastrój był dość ponury. Zadziałały wszystkie okoliczności tegorocznej sytuacji w tym regionie oraz wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to wszystko tętniło życiem, wokół było mrowie ciotek, wujków, kuzynek i innych bliższych lub dalszych krewnych, którzy powoli przenieśli się do wieczności. Nerwy jak na postronkach, w takim stanie człowiek zwraca uwagę na szczegóły, których nie zauważyłby w innym nastroju ducha.

Odessa
Wyjazdu na południowe tereny Ukrainy w planach nie miałam, ale traf chciał, że musiałam na przełomie lipca i sierpnia tam być. Dowiedziałam się o tym trzy tygodnie wcześniej, więc bilet na pociąg też kupiłam odpowiednio wcześniej. Czy ktoś pamięta, żeby w lipcu przy kasach na dworcu we Lwowie była zupełna pustka? Miejsce w pociągu można było wybierać na każde życzenie. Wydało mi się nawet, że kasjerka obsługiwała mnie ze współczuciem, a może to wyobraźnia podsuwała mi takie przypuszczenia?

Wagon na początku był wypełniony tylko do połowy. Przeważnie rodziny z małymi dziećmi, które zaryzykowały i nie zmieniły planów wakacyjnych. Aż do Żmerynki, a to połowa drogi. Żartobliwie można by rzec, iż Żmerynka, w której krzyżują się wszystkie tory kolejowe, stanowi centrum Ukrainy, a może nawet Europy. Zjeżdżają się tu ludzie, by natychmiast odjechać dalej, w innym kierunku. Dopiero późną nocą wagon wypełniła dość gwarna młodzież, która wczesnym upalnym porankiem tuż po przybyciu do Odessy szybko zniknęła.

Przed administracją obwodową na Kulikowym Polu w Odessie 3 sierpnia 2014 (Fot. Alina Wozijan)

W okolicach dworca kolejowego i słynnego odeskiego targu na Priwozie gwar, ale im dalej, ku centrum, tym mniej ludzi. Niektóre ulice aż uderzały swoją pustką. Prawie puste ogródki kawiarniane. Te, które pamiętam z poprzednich lat już nie istnieją. Tylko wzdłuż Bulwaru Primorskiego trochę większy ruch. Na stokach klifu obok schodów Potiomkinowskich trwa wielka budowa – zakładają tam park, wytyczone dróżki są już brukowane. Od portu donosi się monotonna mieszanina dźwięków – buczenie, stukot, chlupot fal. W najwyższym punkcie podpory estakady zawieszono ogromną szarfę niebiesko-żółtą. Flagi gdzieniegdzie zwisają też z prywatnych balkonów. W skwerze przy administracji obwodowej i w dalszych okolicach dużo milicji, wszyscy w niebieskich mundurach, na tle wypalonej słońcem zieleni niebieskie grupki wyglądają jak większe oczka wodne. Z daleka gmach administracji wygląda raczej jak zwykle, ale gdy podejść bliżej, widać, że jeszcze nie zabrali się do remontu po tragedii 2 maja. Metalowy płot zasłania wejście. Zamknięte. Krzyż prawosławny przed płotem i dużo wypalonych plastikowych zniczy. Wszystkie czerwone. Stoi tu niewielka grupka przeważnie starszych osób. Obok przechodzą dwie kobiety, jedna z nich mówi, że to, co się wydarzyło chyba nigdy nie zostanie wyjaśnione.

Za skwerem pętla tramwajowa, przy której są budki straganiarzy. Przy jednej cała wystawa tandetnych torebek i portmonetek. Ale do wewnątrz wciąga mnie zapach olejków wschodnich. Za ladą Tatarka ubrana jak to muzułmanki po zamążpójściu – pastelowa chusta, długa suknia z miękkiego materiału, odsłonięte tylko twarz i dłonie. Obok mała córeczka – spędza cały czas z mamą. Nie miałam zamiaru nic kupować, ale przypomniałam sobie, że Tatarzy ostatnio sprowadzali na Krym arabski kohl – charakterystyczny kosmetyk do oczu. Zapytałam czy ma. Nie spodziewałam się, że tak się ucieszy!

Mikołajów
Marszrutki jeżdżą, ale nie według podanych w rozkładzie godzin – ruszają, kiedy bus wypełnią pasażerowie. Musiałam prawie godzinę siedzieć w oczekiwaniu, aż bus się zapełni i ruszy.

Blok-post przy wjeździe do Mikołajowa (Fot. Alina Wozijan)

Na trasie ruch niewielki, zwykle autobus pokonuje odległość 120 km w ciągu dwóch godzin. Na trasie wszystkie bez wyjątku stacje WOG przyozdobione są w niebiesko-żółte flagi. Przy zakręcie na port Jużnyj niekończąca się kolejka ciężarówek załadowanych ziarnem, ogonek zawija nawet na trasę (a do portu od trasy jest prawie 10 km!). Przy winnicach już sprzedają winogrona. Po drodze widziałam dwie kolumny żołnierzy kierujące się na wschód. Jedna, na terenówkach wojskowych, z ogromną, chyba nawet większą od samej terenówki niebiesko-żółtą flagą na czele. Druga – to ciężarówki zaopatrzone w broń palną – nie znam się na tym. W każdej kolumnie po 20-30 pojazdów. Na wjeździe na jedyny most łączący prawy brzeg Bugu z lewym urządzono tzw. blok-post – sporych rozmiarów barykada z worków z piaskiem. Workami obłożona duża kotwica – symbol miasta stoczniowców – i transporter opancerzony z lufami skierowanymi w niebo. Żołnierze i drogówka. Takie same blok-posty są na wszystkich kierunkach przy wjazdach do miasta. Takiej ilości kolorów żółtego i niebieskiego nie widziałam jeszcze nigdy w żadnym mieście Ukrainy, nawet we Lwowie. Tablice reklamowe w barwach narodowych. Wszystko co można było pomalować pomalowali w te barwy – poręcze mostów, budki transformatorów elektrycznych, postument spod pomnika Lenina. Sam pomnik zabrano do muzeum historycznego, na postumencie też powiewa flaga Ukrainy. Miejscowi mówią, że na razie nie zdecydowali, czyj pomnik umieszczą w tym miejscu, być może poetki Łesi Ukrainki. Na wszystkich wyższych budowlach powiewają flagi, również na autach osobowych. W samym mieście spokojnie. Starsi jak zwykle siedzą na ławeczkach. Dzieci pluskają się w fontannach. Krople wody na słońcu tworzą tęcze. W mieście, w którym kiedyś dawno temu jako 14-letnia dziewczynka zostałam wyproszona z tramwaju przez jakiegoś starszego pana, bo miałam sukienkę przed kolana, teraz prawie wszystkie kobiety chodzą bardzo mocno roznegliżowane. Na targach góry arbuzów, melonów i pomidorów.

Postument już bez Lenina przed administracją obwodową w  Mikołajowie (Fot. Alina Wozijan)
Postument już bez Lenina przed administracją obwodową w Mikołajowie (Fot. Alina Wozijan)

Koblewo
Pojechałam tam z krewnymi, którzy załatwiali jakieś sprawy urzędowe. Mając trzy godziny czasu wolnego zdecydowaliśmy się wykorzystać pobyt nad morzem na plażowanie. Szczyt sezonu, a plaże są na pół puste. Większe ludzkie mrowiska oglądać można było na plażach przy ośrodkach wypoczynkowych, od lat należących do przedsiębiorstw lwowskich oraz po drugiej stronie wybrzeża w kurortach należących do przedsiębiorstw mołdawskich. Na widnokręgu widniało siedem statków, niektóre płynęły, niektóre stały na redzie. Morze było czyste, bez meduz i wodorostów, bardzo ciepła woda. Od czasu do czasu nasilał się wiatr, morze falowało. Człowiek w okresach niepokoju patrzy na świat w szczególny sposób. Nie przypominam sobie takich doznań nawet z dzieciństwa: turkusowa potężna tafla wchłaniała wszystko, była przyjazna, ale potęgę morskiego żywiołu wyczuwałam wszystkimi zmysłami. Wróciły wspomnienia z dzieciństwa, kiedy w czasach radzieckich patrolowano akwatorium z helikoptera. Znowu latał nisko nad morzem wzdłuż widnokręgu. W dzieciństwie warkot i widok helikoptera uspokajał, teraz odwrotnie – budził niepokój. Znalazłam wyrzucony przez morze kamyk w kształcie serca z dziurką – miejscowi wierzą, że to „na szczęście” i nazywają takie kamyki „kurzym bogiem”.

Szarfa niebiesko-żółta na estakadzie portu w Odessie (Fot. Alina Wozijan)

I znów Odessa
Gorąco. Bardzo gorąco. Nieliczni przechodnie poruszają się jak muchy w rosole. W katedrze już po mszy. Przed Najświętszym Sakramentem modlą się dwaj mężczyźni w wypłowiałych spodniach, z tak mocno opaloną skórą, że wyglądają jak gdyby byli zasuszeni. Wokół pomnika uwielbianego w Odessie Diuka Richelieu sprzedają kawę z obwoźnych kawiarenek na kółkach. Wokół pomnika De Ribasa ustawiono kawiarniane stoliki. Czarny i biały kolory tablicy ku pamięci Lecha Kaczyńskiego w pełnym słońcu wydają się jeszcze bardziej kontrastowe. Flaga miasta Odessa przed radą miejską ma poprzeczne pasy: czerwony, biały i żółty. W bramie dawnego pałacu Brzozowskich stoi dwóch ochroniarzy w czarnym i uważnie wszystkich obserwują. Wzdłuż bulwaru dyżuruje straż miejska w wypłowiałych czarnych mundurach. Młoda kobieta zagadnęła mnie pytając, gdzie jest pałac Woroncowa. Mówię, że właśnie przed nim stoimy. Pani spojrzała na fasadę, otworzyła szeroko oczy i rzekła: „Jak to? Spodziewałam się czegoś bardziej atrakcyjnego!”

Alina Wozijan
Tekst ukazał się w nr 14-15 (210-211) za 19-28 sierpnia 2014

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X